środa, 22 sierpnia 2012

Aparatus działa bezawaryjnie


Najnowsza pozycja autorstwa Andrzeja Pilipiuka to kolejny już zbiór opowiadań w jego literackim dorobku. W tomie znajdziecie osiem opowiadań, w których spotkacie znanych nam już z wcześniejszych utworów bohaterów – tak jak choćby doktor Paweł Skórzewski – ale także sporą grupę zupełnie nowych postaci. I jak zwykle u Pilipiuka widać ogromną fascynację carską Rosją i, ogólniej rzecz ujmując, klimatem początku XX wieku oraz Warszawą. Choć tym razem jedno z opowiadań zawiedzie nas także do Włoch. „Ośla opowieść”, bo o nim mowa, to dość swobodna i nietypowa interpretacja pewnej ogólnie znanej bajki, u Pilipiuka w wydaniu zdecydowanie nie dla dzieci, ale dorośli z pewnością będą zachwyceni. Podobnie rzecz się ma z opowiadaniem „Staw”, które w moim subiektywnym odczuciu jest najlepszą pozycją tego tomu. Dość powiedzieć, że po lekturze każdy trzy razy się zastanowi zanim wybierze się na spacer do Łazienek Królewskich. Grozą wieje także z opowiadania „Ostatni biskup”, ale chyba nie jest aż tak wciągające jak wzmiankowany „Staw”.

Utwory „Dzwon wolności”, „Choroba białego człowieka” i właśnie „Ostatni biskup” łączy osoba doktora Pawła Skórzewskiego i są to zdecydowanie dobre teksty, których akcja toczy się na peryferiach carskiej Rosji, a nawet na archipelagu Ziemia Franciszka Józefa. Tam, w niezbyt przyjaznym klimatycznie środowisku arktycznym, doktorowi Skórzewskiemu przyjdzie się zmierzyć z tajemniczym wirusem.
I wreszcie tytułowy „Aparatus”, publikowany wcześniej w czasopiśmie SFFiH oraz „Księgi drzewne” – nie bez przyczyny w parze. Opowiadania są w pewien sposób do siebie podobne, w obu głównym bohaterem jest przedmiot: w pierwszym przypadku tajemniczy aparatus, a w drugim odnalezione na wiejskim strychu skrzypce. To wokół nich zostaje zbudowana akcja opowiadań. Ten zabieg zdecydowanie zwraca uwagę czytelnika na zainteresowanie Pilipiuka wszelkiej maści techniką. Ma się wrażenie, że autor lubi wiedzieć, jak to wszystko na tym naszym świecie działa. Podziwu godna ta ciekawość, trzeba przyznać.
I jeszcze słów kilka o parametrach technicznych „Aparatusa”. Język świetny, jak to u Pilipiuka, spójność i logika wydarzeń bez zarzutu. Podobnie opisy malujące odwiedzane światy w najdrobniejszych szczegółach. Bardzo udana szata graficzna ze świetnymi ilustracjami Daniela Grzeszkiewicza. Co tu dużo gadać – kolejna książka Pilipiuka to potwierdzenie jego wysokiej klasy i gwarancja udanej lektury.
Andrzej Pilipiuk
Aparatus
Fabryka Słów 2011
Stron: 395
Cena: 37,80

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Lichotka, czyli niezwykłe studium językowe



Zaczyna się niewinnie i nic nie wskazuje na to, że opatrzność zawiedzie głównego bohatera do złowieszczo gotyckiego domu na końcu świata. Domu – spadku po nieznanym krewnym. Jak mawiają, darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda, ale w tym konkretnym przypadku Konrad, czyli właśnie wzmiankowany bohater, wpadł po uszy, i jeśli już koniecznie mamy się trzymać stomatologicznej terminologii, wszedł w paszczę domu, gdzie nic nie jest normalne.
I cóż zastał w środku?
Jeśli spodziewaliście się zakurzonych mebli i gęstych pajęczyn, to spieszę drogich czytelników rozczarować. Wnętrze domu, choć mocno złowieszcze i staromodne w wystroju, jest wychuchane, czyściutkie i swojsko pachnie wypiekanymi przez pradawnego potwora kruchymi ciasteczkami. Za serwis sprzątający robi ONO, czyli Licho, prawdziwy anioł z alergią na pierze ze swoich skrzydełek. Po domostwie plącze się jeszcze niezmiernie romantyczny panicz Szczęsny, a raczej widmo, które zostało po nim, gdy w siedemnastym roku życia palnął sobie z dubeltówki w łeb pośród malowniczej scenerii zagonu kapusty. Z miłości sobie palnął, gwoli ścisłości.
Oprócz dobrodziejstwa metafizycznego inwentarza Konrad przejmuje także drobiazg futrzany, czyli kota i niezwykłego królika, a przy okazji zawiera znajomość z panem Kusym, etatową złotą rączką w gotyckim domu zwanym Lichotką.
A teraz będę chwalić i wytykać.
Najpierw wytknę, co wytknąć należy, i będziemy mieć z głowy. Akcja, intrygi, zaskakujące momenty. Niewiele tu tego. Cztery opowiadania o Lichotce toczą się leniwie, bez spektakularnych fajerwerków i pogryzionych nerwowo paznokci czytelnika (przez czytelnika). Wgniatającej w fotel puenty też tu nie znajdziemy.

Wytknięte zostało, ale jak się okazuje, leniwe tempo zdarzeń może mieć pozytywne strony, nie znajdziecie bowiem wielu innych pozycji literackich, w których nastrój, obrazy, dźwięki i smaki wylewałyby się kaskadami z kolejnych stronic. Ileż tu życia, plastycznie przedstawionych charakterów i wysublimowanego języka w najlepszym gatunku. A dowcipu na kopy.
No i Licho. Z autorskiego rozkazu rodzaju nijakiego, choć bynajmniej nijakie nie jest. Mikrego wzrostu i poczciwego usposobienia przypomina naiwnego dzieciaka o niezłomnej (czasem opacznie rozumianej) lojalności.
Anioł mówi: zrobiłom, zepsułom, oparzyłom, posprzątałom i okrasza entuzjastyczne wypowiedzi wdzięcznym „alleluja!”.
Niewykluczone, że wkrótce profesor Miodek poprowadzi prelekcję na temat zmian w zastosowaniu rodzaju nijakiego w języku polskim.
Czego Wam, przyszłym i obecnym fanom Marty Kisiel z głębi serca życzę.
Marta Kisiel
Dożywocie
Fabryka Słów 2010
Stron: 369
Cena: 31,90

niedziela, 19 sierpnia 2012

Historia Domagalskim się toczy


Dawno, dawno temu w niezwykłej, pokrytej nieprzemierzonymi kniejami krainie królował etos rycerski, a słowo honoru wiązało mocniej niż beton. Męstwo i odwaga były czymś zupełnie naturalnym, ot, na porządku dziennym. Urodzajne ziemie rodziły posłusznie plon swoim gospodarzom, a zdobne kosami złotowłose dziewki marzyły o zamęściu. Bartodzieje doglądali pasiek, kołodzieje wespół z kowalami wytwarzali wozy, a oręż, tak białą, jak i miotającą duchowni opiece boskiej polecali. W przysiółkach, na kolejnych popasach mógł się zacny rycerz dzbanem domowego piwa pokrzepić i wtenczas na wojenkę ruszyć.
A potem zaczynała się masakra. Życie ludzkie niewiele było warte w niespokojnym średniowieczu. Trup słał się gęsto i nie tyczyło się to tylko zbrojnych. Zwykły kmieć, a także białogłowy i dzieci w jego obejściu, znaczyli mniej niż zrywane końskimi kopytami połacie trawy na polu bitewnym. Chałupy palono, gospodarzy sieczono, kobiety i dziewczynki brano gwałtem, a najmłodszych rozdeptywano. Jeśli się tam który dzieciak uchował i w las uszedł, to go pewnie wilcy na wieczerzę zjadali.

Najnowsza, czwarta już pozycja z krzyżackiej serii Dariusza Domagalskiego to zbiór opowiadań dopełniających doskonałą trylogię kabalistyczno-historyczną relacjonującą okoliczności bitwy pod Grunwaldem, czyli do dziś dnia wspominanego, podstępnego fortelu militarnego i triumfu wojsk polskich. Opowiadań w zbiorze pod wspólnym tytułem „I niechaj cisza wznieci wojnę” jest sześć, a wszystkie doskonałe i potwierdzające wysoki poziom z trzytomowego cyklu krzyżackiego („Delikatne uderzenie pioruna”, „Aksamitny dotyk nocy”, „Gniewny pomruk burzy”). Warto zaznaczyć w tym miejscu, że opowiadania można czytać w kompletnym oderwaniu od poprzednich książek autora. Ich zamknięte i świetne fabuły doskonale sobie radzą jako samodzielne dzieła, a z każdego zdania bije niezwykła znajomość rzeczy połączona z umiejętnością plastycznego budowania kolejnych scenerii. Słychać tętent koni na gościńcu, świst opadających na przeciwników mieczy, a krew ginących nieomal tryska spod okładek książki. Dla równowagi morze pachnie jodem, a serwowane piwo mile drażni zmysł powonienia.
I jeszcze o dialogach słówko. Nie posługują się oczywiście bohaterowie prawdziwą staropolszczyzną, bo tę niewielu czytelników by zrozumiało. Język jest jednak tak udatnie stylizowany, że pogłębia klimat, a dialogi czyni lekkimi.
Według Dariusza Domagalskiego tym, co ludzie potrafią robić najlepiej, jest wojna, chaos i zniszczenie. Mało to budujące, szczególnie, gdy przypiszemy ową destrukcyjną aktywność wpływowi kabalistycznych Sefir Drzewa Życia, które popychają ludzi do z góry określonych działań, nie dając im większego wpływu na wybór życiowej ścieżki. Aspekt metafizyczny, choć nie dominuje, cały czas jest obecny. Popycha akcję i losy bohaterów, ale wciąż pozostaje ledwie widoczny i nieuchwytny.

Dawno nie czytałam tak dobrze napisanej książki osadzonej w realiach historycznych. Gdyby szanowny autor zechciał zostać wykładowcą historii, to bez wahania wracam do szkolnej ławy.
Dariusz Domagalski
I niechaj cisza wznieci wojnę
Fabryka Słów, 2011
Stron: 369
Cena: 34,90 zł

środa, 15 sierpnia 2012

Po drugiej stronie szyby - część pierwsza


 Poniżej publikuję w trzech częściach moje opowiadanie Po drugiej stronie szyby, które ukazało się w 71 numerze miesięcznika SFFH (wrzesień 2011).
Tekst zajął pierwsze miejsce w ankiecie czytelników na tekst numeru i otrzymał nominację do literackiej nagrody Sfinks 2012

 
Po drugiej stronie szyby

Gdyby chodziło o koty albo psy, to może ktoś by się zorientował o co w tym szambie chodzi, ale jakbym za mało miał w życiu pecha, to inwersja dotyczy wyłącznie ryb, owadów i skorupiaków. Pada nagle człowiek na ziemię i nikt nie wie co się dzieje. Przyjeżdża karetka, wpadają sanitariusze z noszami i młody lekarz.
Mój, najwyraźniej na niekończącym się dyżurze, ma solidnie podkrążone oczy.
- Wylew – ogłasza autorytatywnie i macha na chłopaków, by pakowali bezwładne ciało na nosze. Ignoruje przyspieszone bicie serca i delikatny trzepot palców dłoni. Tak macha skrzydełkami opadający z sił motyl, który zaplątał się w pajęczą sieć. Tak rzuca się śnięty już prawie karp wyjęty z siatki. I wreszcie tak reaguje debilny układ nerwowy ryby, gdy jej jaźń przeniesie się do ciała człowieka. Gupik jest tak głupi, że nie jest w stanie podjąć najprostszych funkcji życiowych z wyjątkiem oddychania. Już sam fakt zamiany skrzeli na płuca i konieczność oddychania powietrzem atmosferycznym pochłania wszystkie możliwości rybiego instynktu. Siłą rzeczy, reszta funkcji ciała człowieka przechodzi na tryb awaryjny. Teraz już to wiem. Wtedy nie rozumiałem niczego, a jedynym co pamiętam jest ogłuszający gwizd w uszach.
Obraz z drugiej strony był nieco rozmazany, ale może to moje oczy nie nawykły jeszcze do zmienionej perspektywy. Widziałem wszystko zbyt ostro, a wpadające przez kuchenne okno światło uderzało w szybę z taką mocą, że mimowolnie odwróciłem się tracąc z widoku ciało wynoszone z pomieszczenia. W lewym rogu akwarium stała jaskinia zrobiona ze skorupy kokosa. Wiem, bo sam kiedyś rozłupałem orzech i wydrążyłem w jego połówce niewielkie wejście. Jakiś czas temu, gdy hodowaliśmy z żoną brzanki zdarzało się, że podczas tarła samice składały tam ikrę. Brzanki zdechły i akwarium zarybiliśmy neonami i durnymi gupikami. Jaskinia jednak została i właśnie do niej, w rozpaczliwych ruchach dziwacznego ciała zmierzałem. Na miejscu zastanowię się nad popieprzonym losem, jaki przypadł mi w udziale. Błyskawicznie skoordynowałem ruchy płetw i omijając kilka przeszkód w postaci napalonych samic dałem nura pod liście Anubiasa. Rozrósł się, skubany, pomimo mało sprzyjającego PH wody i dzięki temu dotarłem szczęśliwie do kokosa. Zza kamieni wylazł bowiem rak, zakała akwarium. Miałem go w zeszłą sobotę przenieść do mniejszego zbiornika, bo mi strasznie rośliny wyżerał, ale jakoś się nie złożyło. A teraz stał na piasku, sukinsyn, i skanował długimi wąsami okoliczne zielsko. Niby mięsożerny nie był, przynajmniej tak w sklepie zapewniali, ale ostatnio podejrzanie dużo rybek zniknęło. Nie wydaje mi się, żeby to był zbieg okoliczności. O milimetry unikając otarcia się o wąsy pomknąłem pod kłączem wprost do skorupy. W środku było ciemno, a nad głową siedział przyklejony do sufitu ospały glonojad. Spróbowałem dojrzeć, co dzieje się w kuchni, ale nie dałem rady. Szyba była zbyt daleko a obraz kompletnie zamazany. Na pewno paliła się lampa nad stołem. Żona pewnie pojechała z ciałem do szpitala, więc światło nie zgaśnie tak prędko. Oświetlenie akwarium pewnie też. Żarcia raczej dzisiaj nie będzie, ale tego durne gupiki nie mogły wiedzieć, więc krążyły niespokojnie pod lustrem wody. Nie miałem pojęcia co dalej, więc wcisnąłem się najgłębiej jak się dało do wnętrza kokosa i zapadłem w letarg.
- Co z nim? – zapytała kobieta.
Lekarz wzruszył bezwiednie ramionami, choć było widać, że bardzo się stara powstrzymać. Rutynowa znieczulica była jednak zbyt głęboko zakorzeniona, by ostatnia pogadanka ordynatora na temat ludzkiego podejścia do rodzin coś zmieniła. Poza tym po 16 godzinach dyżuru nie zwraca się uwagi na pierdoły. Człowiek koncentruje się na potrzebie zrobienia kupy, umycia zębów i zwalenia się na łóżko. Uczucia pacjentów, a tym bardziej ich rodzin schodzą siłą rzeczy na dalszy plan.
- Wylew – odparł lakonicznie, zastanawiając się, czy w klopie na pierwszym piętrze jest papier.
- Ale jakie są rokowania? – drążyła żona pacjenta.
- A tego to nie wiemy. Najpierw trzeba zrobić badania, zwołać konsylium… - powiedział lekarz, wiedząc, że nic takiego nie nastąpi. Największym luksusem, jakiego zazna w najbliższych dniach pacjent będzie niecierpliwe cewnikowanie w wykonaniu siostry Honoraty. A reszta to bajka, bzdura i sloganik obliczony na uspokojenie rozszalałych emocji krewnych pacjenta.
Kobieta przygarbiła się i postarzała o sto lat. Wprawdzie miała trzydziestkę, ale z dodatkową setką zamieniła się w staruszkę, która ślamazarnie pełznie do windy. Spojrzy jeszcze na męża, jeśli pielęgniarki z nocnej zmiany nie opieprzą jej za to, że budzi personel, a potem wróci do domu i usiądzie na łóżku. Może tam dotrze do niej absurdalność zdarzeń minionego dnia.
Zgodnie z moimi przypuszczeniami lampa nie zgasła przez całą noc. Ryby tłukły się po akwarium kompletnie zdezorientowane. Dla nich światło oznacza dzień i aktywność, więc prędzej zdechną z wycieńczenia, niż porzucą swoje zajęcia, których nie mają znów tak wiele. Żarcie, bzykanko i wydalanie. Ewentualnie okazjonalny kanibalizm, gdy któraś z samic gupika urodzi młode. Powoli docierała do mnie beznadziejność położenia. Jak mam przekazać żonie, że tkwię uwięziony w ciele płomiennie czerwonego gupika w naszym akwarium? No dobra, chwilowo miałem inne zmartwienia. Do jaskini podpełzł rak i właśnie zapuszczał wąsy do środka. Spanikowany glonojad czmychnął pod warstwę piasku i najwyraźniej próbował zrobić podkop, a ja zamarłem pod powałą i gorączkowo myślałem nad sposobem wydostania się z pułapki.
Jedyną rzeczą, jaka przyszła mi do głowy była próba wprowadzenia przeciwnika w błąd. Chwyciłem w usta kilka ziarenek piasku i nadymając skrzela wyplułem je w stronę ciekawskich wąsów. Rak na chwilę stracił orientację, więc omijając go z lewej wystrzeliłem ze skorupy orzecha w stronę filtra. Miałem nadzieję, że tam uda mi się choć na chwilę schronić przed tym cholernym żarłokiem. Jak cudu wyczekiwałem chwili, gdy moja żona pojawi się w końcu w kuchni. Tymczasem dryfowałem skulony w centymetrowej szczelinie pomiędzy szybą a tylną ścianą filtra.
Najgorsze są chwile, gdy się budzisz i na otumaniony, spowolniony mózg zwala się niepojęty ciężar zdarzeń minionego dnia. Żona otworzyła oczy. Błękitna zasłona wydymała się delikatnie w porannym, wiosennym powietrzu. Chwilę później kobietę dopadło wspomnienie męża leżącego nieruchomo na białej terakocie. Wstała i apatycznie poczłapała do łazienki. Lustro pokazało tę samą trzydziestoletnią staruszkę, która wczoraj snuła się po szpitalnych korytarzach. Kobieta narzuciła na plecy szlafrok i powlokła się do kuchni. Widok białych płytek podłogowych osadził ją w progu. Stała niezdecydowana czy ma wejść i jak gdyby nigdy nic zaparzyć sobie kawę, czy raczej wycofać się do przedpokoju i tkwić tam, aż nadejdzie koniec świata. To dziwne, ale rzut oka na rozświetlone akwarium pomógł jej podjąć decyzję. Przekroczyła próg i zgasiła jarzeniówkę. Po chwili namysłu włączyła ją ponownie i uniosła klapkę. Nasypała szczyptę pokarmu i skierowała się w stronę czajnika.

Gdy moja żona wsypała pokarm, gupiki zwariowały, a woda się zakotłowała. Powyższym emocjom towarzyszyło kolektywne oddawanie stolca, który serpentynami odrywał się od rybich dupek i łagodnie osiadał na piasku. Nic mnie tak nie wkurwiało jak czyszczenie dna z rybich odchodów i za każdym razem zastanawiałem się, dlaczego człowiek kontroluje, kiedy się wypróżnia, tak samo koty, psy i większość stworzeń, a ryba wali pod siebie i nawet o tym nie wie. A może wie, tylko ma to gdzieś. Przywarłem do przedniej ściany akwarium i patrzyłem na żonę. Plecy otulone białym szlafrokiem nachyliły się nad kuchenką i po chwili wyprostowały. W czajniku grzała się woda, a ogromna postać mojej małżonki zbliżyła się ponownie do akwarium.
- Jedzcie – powiedziała głaszcząc szybę. – Ja nie mogę.
Przypadłem do zarysu jej dłoni, ale taką sztuczkę zna większość regularnie karmionych rybek, więc nie wzbudziłem w żonie nawet cienia zainteresowania. Wyszła z kuchni i podejrzewam, że wybierała się do szpitala by odwiedzić moje ciało.
Niedługo minie doba od momentu mojego uwięzienia, a ja nadal nie mam pojęcia jak się stąd wydostać. Co więcej, zagrożenia znam wyłącznie z teorii, bo jestem zbyt tchórzliwy, by zbadać całe środowisko. Opieram się tylko na obserwacji z zewnątrz, ale jak się okazuje to zdecydowanie zbyt mało.
Skorupa kokosa najwyraźniej nie była bezpiecznym schronieniem, a siedzenie za filtrem nie popychało akcji ratunkowej do przodu. I jeszcze ten rak, skurwysyn. Żona się uparła, żeby go kupić. Ładny taki, mówiła, niebieski i taki samotny w tym sklepie! Kupiłem, co miałem zrobić? Przełknąłem nawet to, że chamidło ze sklepu bez mrugnięcia okiem wcisnęło mi polskiego raka, który rzekomo przyleciał specjalnie dla mnie z Tajlandii i zainkasowało 150 złotych polskich.
Wylazł właśnie ze swojego kąta i niespiesznie usiadł koło mojej ulubionej roślinki. Z godnością zignorował tabletki specjalnie dla niego kupionego pokarmu (50 złotych!) leżącego w zasięgu otworu gębowego. Niespiesznie uchwycił młody listek Anubiasa i odciął. Myślicie, że zjadł? A skąd! Poszatkował i wypuścił. Schowałem się za stertą fantazyjnie ułożonych czerwonych kamieni. Można powiedzieć,  że miałem tam względny spokój. Stanowczo odganiałem napalone samice, które co jakiś czas naruszały spokój mojej samotni. Byłem przekonany, że jako wyższy gatunek nie mam prawa ulec pierwotnym, prymitywnym instynktom. Poza tym – zdradzić żonę z samicą gupika? Niedorzeczne i nienormalne.
Nie ukrywam, że z każdą chwilą moja osobowość podlegała degeneracji. Nie czarujmy się – tkwiłem w akwarium. Na miłość boską, czy taki wariant życia komukolwiek się choćby przyśnił? Śmiem twierdzić, że nawet Hitchcock nie wymyślił czegoś tak idiotycznego. Ogarnęła mnie rezygnacja. Pewnie poddałbym się i wskoczył do filtra, by ten przemielił mnie na łuski, gdyby nie Bogdan.
- Funkcje życiowe są bez zarzutu – powiedział lekarz, ten sam, który kiedyś uporczywie myślał o tym, czy w toalecie na pierwszym piętrze jest papier toaletowy.
Gwoli ścisłości – nie było, ale przezorny lekarz zawsze nosi przy sobie gaziki.
- Co więc mu dolega? – zapytała kobieta.
- No więc konsylium orzekło, że pacjenta trzeba skierować na kolejne badania i …
- Jakie konsylium? W jakim składzie? Kto orzekł? Poproszę o nazwiska!
- Ale proszę się uspokoić! – wrzasnął, zdecydowanie niespokojny lekarz.
- Zadałam panu pytanie i czekam na odpowiedź!
- Ja nie muszę z ogóle z Panią rozmawiać, więc żegnam! – Uczeń Hipokratesa nadął się i odszedł.
Żona patrzyła przez chwilę w głąb korytarza, za którego rogiem właśnie znikał łopoczący, fartuch jej rozmówcy.
- A pies cię srał – wyszeptała i obróciła się na pięcie.
Z pewnymi wyrzutami sumienia opuszczała szpital i zostawiała w nim męża, ale po rozmowie z debilem, którego z nieznanych jej powodów ktoś mianował doktorem, nabrała pewności, że jedynie medycyna niekonwencjonalna coś tu pomoże.
Pod Wyszkowem, w otulinie puszczy Białej mieszkała pewna babka. Pekaes odchodził z Dworca Wileńskiego o 16.45. Żona podała kierowcy dychę i bohatersko wkroczyła w świat spoconych pracowników sezonowych. Droga, zakorkowana i pełna kolein doprowadziła autobus do skrętu z białostockiej na Długosiodło. Po obydwu stronach szosy rozpościerał się las. Kobieta wyskoczyła na pobocze i rozejrzała się. Zrobiło się dość późno i właśnie zapadał zmierzch. Droga znikająca w lesie za przydrożnym zajazdem sprawiała całkiem niezłe wrażenie. Gdzieś tam, za kolejnym zakrętem znajdowała się miejscowość, której próżno było szukać na mapie. Ba! Nawet Google Maps głupiały, gdy wpisywano nazwę owej wioski. Jedyną historyczną wzmianką o osadzie było rzekome uzbrojenie dachów w blachę na okoliczność przejazdu Towarzysza Gierka trasą białostocką. Plotki z połowicznym pokryciem w rzeczywistości.
No fakt, pojawiło się w wiosce kilku miastowych, coś tam pomierzyli, pomamrotali i za kilka tygodni do wsi wjechały cztery fury pełne zrolowanej blachy. Fachowcy wyskoczylio z szoferek i szybko poprzycinali surowiec. Ten z kolei został sprawnie zamocowany na północnej stronie dachów, skutecznie przesłaniając strzechę. Można uznać, że towarzysz Gierek, jeśli rzeczywiście przejechał trasą białostocką tuż za ruskimi czołgami, spuchł z dumy na widok kwitnących nowoczesnym budownictwem komunistycznych włości.
Jednak kobieta, przedzierając się z trudem pomiędzy krzakami dzikich malin, zupełnie o tym nie myślała. Miała świadomość, że zboczyła z głównej drogi, ale coś ciągnęło ją w zarośla, a instynkt podpowiadał, że zmierza wprost do chałupy babki. Spod nóg wyprysnął jej z przeciągłym miauknięciem spasiony, czarny kocur. Na wprost, nieznacznie zamaskowana gałęziami sosen majaczyła drewniana chałupa. W dwóch, niewielkich oknach widać było poblask płonącego w środku ognia. Kobieta skradała się bezszelestnie po wilgotnym mchu. Gdy drzwi otworzyły się przed nią z przeciągłym skrzypieniem, zamarła, ale po chwili ruszyła brawurowo do środka.

Bogdan sprawił, że w moje rybie ciało ponownie wstąpił duch człowieka, którym przecież ciągle byłem, ale coraz częściej o tym zapominałem. Z dużym trudem odpierałem awanse samic i zaczepki głodnych samców. Od trzech dni mojej żony nie było w mieszkaniu. W tym czasie wykorzystywałem liście, by schodzić z oczu rakowi. W kuchni nic się nie działo. Gupiki nadal kłębiły się pod otworem pokrywy. Żarcia nie było, ale po ostatnim karmieniu, tuż przed tym, zanim moja żona przepadła, pokrywka została krzywo położona. Dla ryb, owa szczelina oznaczała, że zaraz sypną jedzenie, więc trwały na posterunku od kilkunastu godzin. Ja wiedziałem, że nic z tego. Żona wyszła i najwyraźniej nie miała zamiaru prędko wrócić.
Kuląc płetwy przytuliłem się do kamienia i kalkulowałem siłę skoku. Gdybym się dobrze postarał, to może uda mi się wyskoczyć na pokrywę. To powinno wystarczyć. Zdechnę z braku wody i skończę tę bezsensowną szamotaninę.
Wystartowałem z samego dna i machałem ogonem jak oszalały. Zbliżając się do powierzchni zmobilizowałem wszystkie siły. Niepotrzebnie.
W chwili, gdy wyskoczyłem, coś pacnęło mnie w głowę.
Mucha. Mały śmierdziel i gównozjad wpadł w moją trajektorię lotu i unicestwił próbę samobójczą. Opadłem ze stęknięciem pod lustro wody. Mucha nic sobie z tego nie robiąc usiadła na wewnętrznej stronie pokrywy, zaledwie kilka milimetrów ponad zwierciadłem wody.
- Pan pozwoli, że się przedstawię, Bogdan hrabia Lubomirski – zabzyczała mucha.
- Bardzo mi miło, Krzysztof, obecnie gupik – odparłem, ledwie opanowując wściekłość.
- Wiem, wiem i współczuję koledze – odparł.
- Dziękuję.
Tylko to przyszło mi do głowy. Coraz mocniej odczuwałem w niewielkim i filigranowym układzie kostnym napór ludzkiego mózgu. Rybia fizjologia zwyczajnie tego nie wytrzymywała. Z każdym dniem coraz trudniej było zebrać myśli i dręczyły mnie koszmarne migreny. Mucha podająca się za hrabiego była elementem, który zdecydowanie wymykał się poza ramy.
- Długo tu Pan siedzi? – zagaił hrabia.
- Cztery doby, co daje…
- Dziewięćdziesiąt godzin piekła. Współczuję, ale muszę po namyśle przyznać, że do rekordzistów Panu daleko.
- A Pan? – zapytałem nerwowo trzepocząc płetwą ogonową.
- Ach! Przyjacielu! – zabzykał Hrabia z egzaltacją. – już ponad miesiąc tułam się po Warszawie w tej pożałowania godnej postaci.
- Ale jak to się stało? – wtrąciłem niecierpliwie.
- Normalnie, drogi przyjacielu. Miałem nieszczęście nawiązać niepożądany kontakt wzrokowy z muchą, która nieszczęśliwie wylądowała na moich blinach. Chcąc służbie oszczędzić fatygi osobiście pstryknąłem to nieszczęsne stworzenie w skrzydełka. I to był błąd. Zaplątała się nieboga w ziarnach kawioru i spojrzała z wyrzutem, ociężale machając skrzydełkami.  A po chwili …
- Zassało Pana? Takie dziwne uczucie kurczenia się pod skórą…
- I ten niewyobrażalny pisk, chce się aż rękoma uszy zatkać …
- Ale nie można, bo te są już płetwami …
- Skrzydełkami gwoli ścisłości. – doprecyzował hrabia Bogdan i fachowo zabzyczał . – Ale o czym to ja mówiłem?
- O kawiorze.
- No tak, tak. Więc spanikowany oderwałem skrzydła od kawioru i w swej przytomności umysłu podfrunąłem na pobliski żyrandol. A moje ciało, dobrze z tej perspektywy widoczne zaczęło zachowywać się w sposób całkowicie kompromitujący członka rodziny, która męstwem wsławiła się w czasie bitwy …
- Ciało upadło? Pogrążyło się w śpiączce? Zamknięte oczy i delikatne, prawie niezauważalne trzepotanie dłoni? – przerwałem niecierpliwie.
- Niezauważalne? Drogi przyjacielu – zabrzęczał hrabia – moje biedne, opanowane przez owadzi móżdżek ciało zaczęło gwałtownie machać rękoma, najwyraźniej w nadziei na wydostanie się z restauracji drogą powietrzną. Muszysko, nie rozumiejąc, że coś się zmieniło, zaczęło w panice miotać się po restauracji i tłuc wszystko, co stanęło jej na drodze. Potem obezwładnili ją kelnerzy, ktoś wezwał pogotowie. Wpadli, w kaftan owinęli, nawet się jakiś paparazzi trafił i zdjęcie zrobił.
- Poleciał pan za ciałem?
- Próbowałem, ale zgubiłem karetkę tuż za Puławską. Jakiś wróbel mnie wypatrzył i musiałem się salwować ucieczką do pobliskiego sklepu mięsnego, gdzie w obecnej postaci nie byłem zbyt mile widziany. – Hrabia Bogdan umilkł zatapiając się w dramatycznych wspomnieniach.
- Rozumiem – wypełniłem po chwili ciszę, przerywaną wyłącznie pluskiem wody lejącej się z filtrów. - U mnie było zwyczajnie. Padłem w kuchni na terakotę, żona zawołała pogotowie, przyjechali, zabrali i tyle.
- A wie Pan, dokąd Pana zawieźli? – zapytał hrabia.
- Pewności nie mam, ale myślę, że do szpitala rejonowego – odparłem. – Zresztą, cóż to ma za znaczenie?
- Wbrew pozorom jest to szalenie istotna informacja, drogi Panie. Zapewne Pan wie, że nasze godne pożałowania położenie nie jest przypadkiem beznadziejnym i …
- Chce Pan przez to powiedzieć, że zamianę można odwrócić? – przerwałem mu niezbyt grzecznie.
- Otóż podobno można, co w sumie byłoby logiczne, aczkolwiek w dostępnej literaturze medycznej nie znajdzie Pan opisu jakiegokolwiek przypadku inwersji wtórnej, choć z pewnością wiele przypadków rzekomych udarów, czy też nagłego obłąkania doskonale pasuje do objawów towarzyszącym inwersji pierwotnej.
- Inwersji?
- Od łacińskiego inversio, czyli zamiana – wyjaśnił hrabia uprzejmie. – To niezmiernie ciekawe, bowiem pierwsze zapiski, jeszcze z czasów Imperium Rzymskiego w których owo sformułowanie się pojawia w niewyjaśnionym dla czytelnika kontekście, mogą oznaczać, że zjawisko nie jest czymś nowym i powiedzmy związanym z jakimiś mutacjami, zatruciem, czy nadmiarem telewizji ...
- … lecz jakimś starym procesem, któremu nie my pierwsi ulegliśmy. – dokończyłem.
-W istocie, do podobnych wniosków doszedłem pomieszkując w Bibliotece Narodowej. Tam też studiując wszelką dostępną literaturę próbowałem ustalić dokąd trafiło moje ciało.
- No a nie mógł pan wpisać w Google? – zapytałem.
- Drogi panie Krzysztofie! Mucha waży setne części grama. Gdybym się nawet spod sufitu rozpędził w celu natarcia na konkretne klawisze, jedyne co bym tym sposobem zyskał, to trwałe uszkodzenie skrzydeł, przylg i wyjątkowo delikatnego szkieletu.
- Czy jest dla nas jakikolwiek ratunek?
- Otóż niewykluczone, że jest. Jeśli moje badania mają pokrycie w rzeczywistości i, jeśli rozumiem grekę oraz łacinę w dostatecznym stopniu, to ponowne nawiązanie kontaktu wzrokowego powinno odwrócić proces.

Po drugiej stronie szyby - część druga



 Kobieta ostrożnie przeszła przez sionkę i zapukała do drzwi izby. Po chwili usłyszała suche kaszlnięcie i zinterpretowała je jako powściągliwe zaproszenie. Drzwi z jękiem ustąpiły. Staruszka siedziała zwrócona przygarbionymi plecami w stronę wejścia.
- Przepraszam za niespodziewane najście – odezwała się łagodnym głosem żona Krzysztofa i nieomal natychmiast umilkła zbita z tropu charczącym śmiechem starej.
- Niespodziewane najście? – zarechotała szeptucha. – No dajże spokój!
- Przepraszam, ale nie rozumiem. –  zaprotestowała kobieta.
- Ach wyczułam Cię dziecko z daleka i nawet się przyglądałam jak się przedzierasz przez ten zapuszczony maliniak.
- Okiem duszy? – wtrąciła uprzejmie przybyła.
- Okiem monitoringu, moje dziecko. – stara odwróciła się do rzędu komputerów, prawą, sękatą dłonią przebiegła po klawiaturze jednego z nich wylogowując okno fejsbuka. – Moje kamery wychwyciły cię już przy trasie Białostockiej – dorzuciła życzliwie. – A co cię tu właściwie sprowadza?
Żona Krzysztofa przestąpiła z nogi na nogę i pocierając w zakłopotaniu grzywkę wzruszyła ramionami.
- No? – zachęcająco rzuciła stara, podnosząc się z trudem z fotela.
W chałupie zapadła cisza. Szeptucha wiedziała, że lepiej nic nie mówić, poczekać cierpliwie, bo zwierzenia nieuchronnie nadejdą. Każdy człowiek jest wypchanym emocjami workiem. W długo nie opróżnianym  musi się popruć nici dyskrecji .
- Mój mąż – tyle zdołała wyartykułować kobieta, a reszta utonęła w żałosnym łkaniu.
Szeptucha uznała, to zdecydowanie skomplikowany przypadek. Z westchnieniem  wylogowała rocznik 1929 w Naszej Klasie,  ustawiła monitoring w stan czuwania i poczłapała w stronę kuchni węglowej
Odgarnęła fajerki z największego paleniska i machając gazetą podsyciła ogień. Po chwili postawiła zielony czajnik na blasze i osiadła łagodnie na pięknym, tapicerowanym materiałem w kwiaty fotelu. Dopiero teraz żona Krzysztofa przyjrzała się starowince; spod chustki wymykały się kosmyki intensywnie rudych włosów.
Farbowanych zapewne i dziwacznie kontrastujących z jadowicie różową podomką. Dłoń zwieńczona starannie pomalowanymi na kolor soczystej pomarańczy paznokciami wykonała gest zachęcający do zwierzeń.
- Cóż więc z twoim mężem, dziecko?
- Leży w szpitalu w śpiączce i lekarze twierdzą, że to wylew.
- A ty w to nie wierzysz? – zapytała, a właściwie stwierdziła stara.
- Skąd Pani wie?
- Inaczej nie szukałabyś pomocy u konsultantki medycyny ludowej.
- Tak to się nazywa? – w głosie przybyszki pojawiła się nutka zaciekawienia.
- Skarbówka, moja droga. Skarbówka to potęga i ma dalekie macki. Od znachorek haraczu nie mogą ściągać, więc kazali mi się zarejestrować jako firma w gminie i w zezwoleniu na prowadzenie działalności, w rubryce rodzaj wykonywanej działalności napisali „medycyna ludowa – konsultacje”. – westchnęła niezależna bizneswoman. – No ale o mężu miałaś mówić – dodała po chwili.
- No więc leży w śpiączce, ale ja nie wierzę, żeby to był udar, a lekarze coś kręcą i kombinują. Nikt niczego nie chce powiedzieć, zbywają mnie, a gdy zaczynam drążyć, to obrażają się i zaczynają na mnie wrzeszczeć. Myślę, że coś ukrywają.
- No pewnie, że ukrywają! – Konsultantka medycyny ludowej energicznie walnęła pięścią w podłokietnik fotela. – Swój kompletny debilizm i ignorancję ukrywają!
- To wiem, ale co ja mam zrobić z moim mężem?
- Skąd pomysł, że to nie wylew? Zauważyłaś coś nietypowego?
- To przeczucie bardziej. Patrzę na niego i sprawia wrażenie kompletnie obcego a do tego skoro miał udar, to nie powinien się chyba ruszać a on się tak czasem próbuje wyginać dziwnie, jak wąż. Może go coś boli?
- Z tym udarem to niezupełnie tak moje dziecko. No chyba, że powiedzieli, że to porażenie.
- A mówili! A raczej szeptali między sobą. To jakaś różnica?
- Duża. Jeśli doznał porażenia, jak twierdzą, to nie poruszałby się wcale, więc w tym momencie sprawa zaczyna być podejrzana. – Szeptucha podniosła się z fotela i podeszła do kaflowego pieca. – Chodź, zaparzymy sobie herbatki. Przyda nam się.
- Będzie Pani wróżyć z fusów?
- No cóż – westchnęła konsultantka napełniając kubki wrzątkiem. – pewnie by nie zaszkodziło, ale bardziej to nam się przyda napar na rozbudzenie. Musimy pogadać  z pewnym wróżbitą przez skypa, a robi się dość późno.
Stara wręczyła gościowi kubek a sama ruszyła w stronę komputerów. Zalogowała się i próbowała połączyć się z rozmówcą, ale bez rezultatu.
- Jakiś czas temu – powiedziała – byłam na wymianie w Ameryce Południowej i kilka interesujących prelekcji dotyczyło oddzielenia się duszy od ciała i coś mi się wydaje, że o takie coś tu może chodzić.
- O co? To jest możliwe? – szepnęła kobieta z wyraźnym niedowierzaniem.
Nie doczekała się odpowiedzi, więc przycupnęła na taborecie obok konsultantki i niecierpliwie obserwowała okno łączenia skypa.
- Nikogo tam nie ma? – zapytała. – To co teraz zrobimy?
- Spokojnie dziecko, dorwiemy go na fejsbuku, tu się najwyraźniej ukrywa. –  Szeptucha sprawnie zalogowała się na wzmiankowanym portalu. – O! Jest! Wiedziałam, że się ukrywa. Zaraz go dorwiemy, spokojnie.
Porażony prostotą rozwiązania w pierwszym momencie spojrzałem na hrabiego Bogdana z niedowierzaniem.
- Żartuje Pan? Czyżby ratunek był rzeczywiście tak dziecinnie prosty?
- Drogi przyjacielu, przecież dokładnie w taki sposób znaleźliśmy się w tym pożałowania godnym położeniu, więc tuszę, iż proces odwrotny musi przebiegać na podobnych zasadach. W studiowanych w największej dyskrecji księgach Biblioteki Narodowej znalazłem wiele poszlak, że powrót jest możliwy. Kilku wielkich lekarzy odnotowało znakomite sukcesy przywracania ludzi ze śpiączki, co zważywszy na opłakany poziom wiedzy medycznej może świadczyć o tym, że chodziło o inwersję. Pacjenci po wybudzeniu tego nie potwierdzali, ale rozmawiamy przecież o czasach, gdy za błachostki wysyłało się ludzi na stosy …
- Mogli też zapomnieć co im się przytrafiło – ponownie wszedłem mu w słowo, co jak już zauważyłem było jedyną metodą by włączyć się do dyskusji. Hrabia lubował się w perorach.
- To oczywiście także jest możliwe – zgodził się natychmiast.
- Czyli można powiedzieć, że jesteśmy uratowani. – skomentowałem sprawę z entuzjazmem.
- No tego bym nie powiedział. – ostrożnie stwierdił hrabia Bogdan. – Mimo prostoty rozwiązania znajduję, że tak powiem, pewne obiektywne trudności.
- Wystarczy przecież nawiązać kontakt wzrokowy …
- Pan raczy zapominać, że do nawiązania owego kontaktu potrzebne nam są nasze ciała. Pan do swojego nie może się dostać, ja natomiast nie wiem, gdzie spoczywa moje – westchnął i zabrzęczał skrzydełkami. – Uwaga! – krzyknął po chwili.
Odwróciłem się i natychmiast dałem nura w bok. Tuż za moim ogonem zatrzasnęły się niebieskie szczypce. Z żalem czmychałem ku dnu, nie mając pojęcia, czy hrabia Bogdan odfrunął, czy też czeka na pokrywie akwarium. Tak jak się spodziewałem, rak wkrótce zgubił mój trop . Nie odznaczał się specjalnie dobrym wzrokiem, czego o instynktach łowieckich nie dało się powiedzieć. Było kwestią czasu, by odkrył moją kryjówkę. Czego, jak czego, ale czasu nie miałem z pewnością. Nie wiedziałem gdzie jest moje ciało, nie miałem pomysłu jak się do niego dostać a poza tym zastanawiałem się, gdzie podziewa się moja żona. Durne gupiki nadal krążyły tuż pod  powierzchnią, ciągle nie rozumiejąc, że szpara w pokrywie nie oznacza pory żarcia. Poczułem ogromne znużenie, a nadciągający mrok sprawił, że poczułem się okropnie senny. Nie zamknąłem oczu z tej prostej przyczyny, że ryby nie mają powiek, ale zapadłem w coś w rodzaju letargu. Przez głowę przemykały mi różne scenariusze ratunku, z których skok do napełnionej wodą torebki, którą hrabia Bogdan unosi za pomocą przylg i z raźnym trzepotem skrzydełek transportuje do szpitala był tym zdecydowanie najprostszym w realizacji i najmniej ryzykownym.
Hrabia miał rację. Pomimo prostoty odwrócenia inwersji nasza sytuacja nadal była beznadziejna. Usnąłem.
Konsultantka medycyny ludowej wystukała kilka słów na klawiaturze i posłała je w cyberprzestrzeń. Po chwili maleńkie okienko dialogowe zapulsowało.
- No! Odezwał się wreszcie obibok jeden – wrzasnęła triumfalnie starucha. – Zaraz mu napiszę do słuchu!
- To może niech Pani najpierw spyta jak pomóc mojemu mężowi? Bo może jeszcze ten on się obrazi i wyłączy? – zatroskała się żona Krzysztofa.
- Spokojnie. Wyśpiewa wszystko jak na spowiedzi.
- A kto to jest?
- A to właśnie szaman, który wykładał podczas tej wymiany w Ameryce Południowej.
- O Jezu! Toż przecież u nich pewnie jest czwarta nad ranem!
- No i co z tego? Szamani nie powinni zbyt długo spać, bo im to mózgi otumania, a poza tym skoro jest jasnowidzem, to mógł się nie kłaść spać, skoro przewidział, że będę do niego dzwonić, prawda?
Zawarta w słowach szeptuchy naciągana logika oszołomiła kobietę w stopniu większym niż wzmianka o szamanach, jasnowidzach i telepatycznych atrakcjach.
- On pyta, kiedy ostatni raz widziałaś męża przytomnego i gdzie to było.
- Ja byłam w pokoju, to był wieczór. Oglądałam Wojewódzkiego i …
- No już nie miałaś czego oglądać! – stara weszła jej w słowo – no dobra, mów dalej!
- Krzysztof był w kuchni, piwo poszedł sobie wziąć z lodówki i ryby przy okazji nakarmić. A potem to już usłyszałam hałas, pobiegłam tam, a on jak długi leżał na terakocie... Pisze mu to Pani?
- Nie muszę, odbiera cię telepatycznie.
- To po co wam ten skype? – zdumiała się kobieta.
- Trzeba przecież zachowywać pewne procedury, cicho bądź!
Okno dialogowe ponownie zapulsowało.
- Pyta się o te ryby. Chce wiedzieć, czy mieszkacie nad rzeką.
- Nad rzeką?
- No powiedziałaś, że w kuchni ryby karmił…
- Akwariowe!
Stara podrapała się po głowie i stukając paznokciami po blacie czekała na odpowiedź szamana.
- Masz prosto usiąść i odtworzyć w pamięci całą scenę. To jak siedziałaś w pokoju i to, co zobaczyłaś w kuchni. Nie kręć się, bo zakłócisz przekaz.
Kobieta zamknęła oczy i wyprostowała się. Po chwili poczuła, że ktoś grzebie jej w mózgu, ale dla dobra sprawy nawet się nie wzdrygnęła i cierpliwie czekała, aż cudzy umysł zduplikuje jej wspomnienia i odejdzie.
- Już po wszystkim, otwórz oczy – rozkazała starucha.
Po chwili zapulsowało okienko na monitorze.
- Inwersja … - przeczytała pojedyncze słowo żona Krzysztofa. – Co to znaczy?
- W konkretnym przypadku twojego męża oznacza tyle, ze jego dusza została zamknięta w akwarium. – odparła konsultantka.
Kobieta przez chwilę wpatrywała się w konsultantkę zdumionym wzrokiem, po czym zemdlała. Osunęła się wprost na zdobiony fikuśnymi wzorkami turecki dywan.
Musiałem porządnie przysnąć, bo gdy ponownie odzyskałem ostrość widzenia, za oknem rodził się słoneczny świt. Gupiki nadal kotłowały się przy karmniku, najwyraźniej zupełnie nie przejmując się czwartą nieprzespaną dobą. Były jak psy Pawłowa. Paliło się światło, czyli ciągle trwał dzień. Pokrywa była otwarta, czyli zaraz posypie się żarcie. Zero wniosków. Ich pamięć krótkotrwała najwyraźniej resetowała się po kilku sekundach. Obrzuciłem wzrokiem piaszczyste dno i przypomniałem sobie, że pod spodem znajduje się czarny żwir, którego nie chciało mi się usunąć przy zmianie dekoracji w akwarium. W jednej chwili w mojej głowie narodził się plan i rzuciłem się w odległy kąt za kokosem, gdzie warstwa piasku była najcieńsza.
Pracowałem przez cały poranek, kalecząc co chwilę delikatny rybi otwór gębowy, przystosowany raczej do skubania pokarmu, niż orania pokładów żwiru. Byłem mniej więcej w połowie, gdy z góry doszło do mnie znajome bzyczenie. Hrabia Bogdan siedział na samym brzegu pokrywy i najwyraźniej był czymś niezmiernie podekscytowany. Wypuściłem z ust czarny kamyczek i popłynąłem w górę.
- Zgaduję, że ten nieokrzesany skorupiak nie zdołał wyrządzić Panu krzywdy. – zagaił kurtuazyjnie hrabia.
- Udało mi się umknąć, dzięki Bogu – odparłem.
- Pozwalam sobie niepokoić Pana tak wcześnie, ponieważ przyszło mi do głowy pewne rozwiązanie.
- Mnie również drogi Panie, ale chętnie posłucham dobrych nowin.
- Ach przyjacielu! – westchnął z egzaltacją mój rozmówca. – Przez miesiąc mej niewoli niejeden karkołomny pomysł przychodził mi do głowy, a liczne próby odnalezienia ciała spełzły na niczym! Nie muszę oczywiście mówić, że niejednokrotnie opadała mnie rezygnacja a jednym pocieszeniem była wątła nadzieja na spotkanie kogoś, kto potwierdziłby moją teorię i pomógł przedostać się do ludzkiego świata.
- Ad rem, drogi hrabio! – przerwałem słowotok stanowczym żądaniem.
- Oczywiście, drogi przyjacielu – hrabia odchrząknął uroczyście. – Wymyśliłem sposób na wydostanie nas obu z tego wyjątkowo niedogodnego położenia, które, jeśli mam być szczery z każdym dniem doskwiera mi coraz mocniej i …
- Coż to za sposób? – wtrąciłem niecierpliwie.
- Zaświtało mi w głowie, że wspólnymi siłami powinniśmy wymóc na pańskiej małżonce, by przywiozła pańskie ciało tutaj. Zostawimy jej różne znaki, notatki i wskazówki, i jeśli jest mądrą kobietą …
- Jest.
- … to skojarzy fakty i pomoże Panu wrócić do właściwej postaci a Pan …
- zlokalizuję Pańskie ciało, ponieważ moje palce ważą znacznie więcej niż mucha i z pewnością obsłużą Google.
- No właśnie! – ucieszył się hrabia Bogdan. – Teraz tylko musimy opracować system wiadomości i wcielić je w czyn.
- Pozwolę sobie zauważyć – bezwiednie przejąłem barokową stylistykę muszego arystokraty – że pierwsza informacja wkrótce będzie gotowa. – Pomachałem płetwą wskazując na jasne dno akwarium. Czarne żwirkowe litery były doskonale widoczne.
- H..E…I.. – przeliterował hrabia. – Cóż to na Boga znaczy?
- Gdy skończę, to będzie HELP – wyjaśniłem.
- Ach te zapożyczenia – cmoknął z dezaprobatą Lubomirski.
- Pan raczy wybaczyć – wycedziłem zimno – ale oszacowałem liczbę liter w polskim słowie „RATUNKU”, po czym porównałem je z angielskim „HELP” i okazało się, że usypanie tego drugiego zajmie mi o połowę mniej czasu, co dla nas obydwu oznacza szybsze wyzwolenie.
Hrabia przyssał się do pokrywy. Jego trąbka łapczywie zbierała gnijące szczątki akwariowej rzęsy. Jego musza natura momentami brała górę nad ludzkim intelektem, co było całkowicie zrozumiałe.
- Panie hrabio! – krzyknąłem. – Bogdan! – użyłem poufałej formy, ale to również nie wybiło muchy z transu żarcia.
Wzruszyłem płetwami i odpłynąłem w stronę dna, by dokończyć czarny napis. Z oddali doleciało do mnie niecierpliwe bzyczenie, które w swobodnym przekładzie oznaczało mniej więcej tyle, co „muszę natychmiast dostać się na trawnik. Pies Nowaków zrobił wielką kupę”.
Byłem już przy „P”, gdy zobaczyłem raka. Pospiesznie wyplułem resztę kamyczków i czmychnąłem do kryjówki. Przytuliłem się do szyby.
- No obudź się! – Starucha potrząsnęła zwiotczałym ciałem kobiety.
Żona Krzysztofa powoli wynurzała się z niebytu. Zamrugała powiekami i ustabilizowała obraz szeptuchy na wprost swojej twarzy. Z pełną mocą wróciła do niej chwila, w której siedziała na taborecie a zamorski szaman powiedział jej, że jaźń Krzysztofa pływa obecnie w kuchennym akwarium.
- To niemożliwe! Takie rzeczy się nie dzieją naprawdę! – rozpaczliwy w zamierzeniu krzyk w rzeczywistości okazał się ochrypłym szeptem.
Szeptucha uniosła ostrożnie głowę kobiety i podsunęła do jej wyschniętych ust szklankę z wodą.
- Możliwe, możliwe – zaszemrała łagodnie i uśmiechnęła się do świętych obrazków wiszących na ścianie. Lata pracy ezoterycznej wyrobiły w niej przekonanie, że nie należy dziwić się niczemu, a każdy, nawet najbardziej nieprawdopodobny scenariusz jest do zrealizowania. Wszystko zależy od nakładu sił. Miała takiego wnuczka w sąsiedniej wsi, który jak się porządnie skupił, to przenosił stóg siana na pole Stachańskiej. Oj miała z tego szeptucha przednią atrakcję, gdy te kundle pomieszane, znaczy wnuki Stachańskiej wybiegały i gorączkowo przekładały siano za miedzę.
- Co ja mam teraz zrobić? – załkała żałośnie żona Krzysztofa.
- A jak myślisz?
Kobieta usiadła na wersalce i odrzuciła koc. Przez chwilę wodziła nieprzytomnym wzrokiem po starusze i błyskających na niebiesko monitorach.
- Mam iść do domu i znaleźć męża w akwarium? – pytanie nosiło silne znamiona niedowierzania.
Konsultantka medycyny ludowej wzruszyła ramionami i pogłośniła telewizor. Szedł milion dwudziesty trzeci odcinek Mody na Sukces. Brooke właśnie udowadniała Ridge’owi, że cioteczna kuzynka pasierbicy matki niestety powiła bliźnięta i że tak się dziwnie złożyło, że owe dzieci są dziećmi Ridge’a. Co, jakby się zastanowić, pewnie oznaczało zdradę, ale nikt już na tym etapie nie był w stanie wyjaśnić kto i kogo zdradzał.
- Dziecko drogie, mąż siedzi w akwarium, załatw ciało, które leży bez sensu w szpitalu i wszystko się wyjaśni.
- Co się wyjaśni?
- Oj dałabyś spokój! – ofuknęła ją zapatrzona w ekran stara. – Rób co ci się mówi. Ciało do domu zawieź.
Kobieta namierzyła drzwi wyjściowe. Narzuciła na ramiona kurtkę i chwyciła klamkę.
- Poczekaj – całkiem przytomnym głosem odezwała się gospodyni. – Rachunek muszę wystawić!
Wyciszyła telewizor i usiadła do komputera. Przez chwilę stukała w klawiaturę.
- Proszę! – ogłosiła triumfalnie. – Rachunek! Nawet w kasę fiskalną mnie wrobiły te urzędasy…
Żona Krzysztofa spojrzała na świstek papieru i bez dyskusji podpisała.
- Sprowadź męża jak najszybciej do domu i posadź przed akwarium. Powinno pomóc, a jeśli nic się nie stanie, to zadzwoń do mnie. – Stara wręczyła jej wizytówkę i energicznie podreptała w stronę fotela.
Oszołomiona kobieta wyszła na zewnątrz i zanurzyła się w mroczny las. Oświetlała sobie drogę komórką i z duszą na ramieniu kierowała się w stronę szosy.

Po drugiej stronie szyby - część trzecia



 Wyjrzałem ostrożnie zza liści i badałem dno. Wyczuwałem jakąś nieuchwytną zmianę w otoczeniu i dopiero po chwili zorientowałem się, że w przedpokoju zapaliło się światło. Moja żona wróciła. Rzuciłem się w stronę mojej wypisanej czarnymi kamyczkami wiadomości. Zniknęła!, zostały po niej wyłącznie żałosne sterty żwiru. Za moimi plecami rozległ się szyderczy rechot, więc odwróciłem się gwałtownie i stanąłem oko w oko z tym porąbanym skorupiakiem. Nienawiść stłumiła racjonalne myślenie, nawet się nie zdziwiłem, że rak potrafi się śmiać i do tego złośliwie.
- Zabiję cię! – wrzasnąłem i, nie zważając na zdecydowanie większe gabaryty przeciwnika, ostro natarłem.
- Chciałbym to widzieć – odezwał się rak zblazowanym głosem.
Zdumienie osadziło mnie w miejscu. Przełknąłem siebie w roli gupika, zaakceptowałem hrabiego muchę, ale gadający rak? Mój rak? Ten sam, za którego zapłaciłem 150 złotych w sklepie akwarystycznym? Wtedy właśnie zrozumiałem, że to wszystko mi się śni i za Boga nie mogę się obudzić. Paradoksalnie, z punktu poprawił mi się nastrój. W końcu skoro to wszystko nie dzieje się naprawdę, to nic mi nie grozi.
- Od kiedy to skorupiaki potrafią gadać? A jeśli potrafią gadać, to może niech taki jeden idiota odpowie mi łaskawie, co mu przeszkadzał mój napis na piasku? – zapytałem wobec tego agresywnie i bez cienia strachu w glosie.
- Siedzę w tym tak samo jak ty, baranie – skomentował, niezupełnie odpowiadając na zadane pytania. – Tylko, że ty możesz się stąd wyrwać, a ja nie mam szans! To se razem posiedzimy – zarechotał ponownie.
Porażony absurdem sytuacji parsknąłem śmiechem a z moich rybich ust posypały się perliste bąbelki. Do mojego boku łasiła się samica, naprzeciw mnie stał rak i właśnie ogłaszał, że także jest ofiarą inwersji bez szans na powrót do własnego ciała, a do tego rybia brać właśnie wzmogła kotłowaninę w okolicach uchylonej pokrywy. Do kuchni weszła moja żona i pochyliła się zaglądając do wnętrza akwarium. Przez chwilę patrzyła uważnie a potem sypnęła do środka szczyptę pokarmu. Gupiki zwariowały.
- Jesteś tu? – zapytała moja żona.
Zdębiałem i podpłynąłem do samej szyby a wraz ze mną cała banda ryb. Nie dało się ich odgonić. Niczym się od nich nie odróżniałem. Chciałem dać żonie jakiś znak, ale nic sensownego nie przychodziło mi do głowy.
- Chyba kompletnie zwariowałam – powiedziała, gasząc jednocześnie światło w moim więzieniu.
Po raz pierwszy od chwili gdy tu utknąłem wodę spowił mrok. Kompletnie zdezorientowany tłukłem się pomiędzy roślinkami, po omacku próbując trafić do swojej kryjówki.
- Nie chcesz wiedzieć kim jestem? – głos dobiegł z niebezpiecznie małej odległości.
Wzmogłem czujność i nie zaryzykowałem odpowiedzi. Po cichu wycofałem się pod pierwsze zarośla, o jakie otarł się mój ogon.
- Wiem gdzie jesteś, przede mną się nie ukryjesz – rak ewidentnie się nudził.
Kuźwa, czym ja sobie zasłużyłem na to wszystko? Jakby wszystkiego było mało, mój prześladowca widzi w ciemnościach, podczas gdy ja jestem ślepy jak kret?
- Otóż musisz wiedzieć, że jestem ważnym politykiem i swoją obecną postać zawdzięczam niefortunnemu spotkaniu podczas próby zjedzenia obiadu.
Nawet najlżejszym szmerem nie zdradzałem swojej lokalizacji. Wzmianka o polityku dodatkowo wzmogła moją czujność.
- To było w Tajlandii. Podszedł do stolika taki jeden kitajec, czy jak mu tam i zaciągnął mnie do akwarium. Przykucnąłem, zajrzałem i po chwili siedziałem już w środku. A moje ciało padło jak długie, zresztą dokładnie wiesz jak jest, więc co ci będę gadał. Co z nim dalej zrobili, to już nie wiem. Ja natomiast uratowałem się cudem. Pewnie skończyłbym na kupce ryżu, ale następnego dnia do knajpy przyszła grupa nawiedzonych akwarystów, takich łowców gatunków. Ich także kelner cholerny powiódł przed szybę i wtedy jeden z nich wskazał na mnie palcem i zaczął gorączkowo coś tam gadać. Chyba po angielsku gadał, bo nic nie rozumiałem, ale przeżegnałem się szczypcami, bo poczułem, że mój czas się kończy i zaraz wyląduję we wrzątku. Szczęście się jednak do mnie uśmiechnęło. Zapakowali mnie w foliowy worek i wręczyli temu gościowi. Ten sprzedał mnie innemu kolesiowi i dalej już poszło. W końcu trafiłem do akwarystycznego w którym mnie kupiłeś.
Na swoje nieszczęście najwyraźniej, pomyślałem i bezszelestnie odpłynąłem głębiej, do samego systemu korzeniowego rośliny.
- Nie mam pojęcia, gdzie jest moje ciało. Pewnie zostało w Tajlandii – głos raka przeszył nocną ciszę akwarium.
Nie odpowiedziałem. Siedziałem przy korzeniu i nasłuchiwałem. Cisza, której tłem był kojący szmer brzęczyka podziałała usypiająco nie tylko na mojego prześladowcę. Odpłynąłem i śniłem.
Wstałem z fotela i przeciągnąłem się. Żona, zwinięta w kłębek na kanapie oglądała jakieś pierdoły w telewizji. Miałem na dzisiaj dość komputera. Poszedłem do kuchni po piwo.
- Nakarm ryby, dobrze? – zawołała żona z pokoju.
Otworzyłem butelkę i postawiłem ją na kuchennym blacie. Z szafki wyjąłem opakowanie wybitnie śmierdzącego żarcia dla ryb. Wsypałem odrobinę do akwarium i usiadłem na stołku. Lubiłem podglądać wodne życie zamknięte w szklanym więzieniu.
Pomiędzy gupiki wpadł rak, cholerny pasożyt i destruktor. Ryby rozpierzchły się na boki, ale jeden młody samiec nie zdążył. Niebieski skorupiak chwycił go szczypcami a ryba wiła się rozpaczliwie. Słuszny gniew we mnie zagrał i wsadziłem rękę do wody. Bacznie śledząc sytuację w akwarium manewrowałem dłonią, by uchwycić cholernika. Gdy w końcu go unieruchomiłem, ten wyciągnął w stronę szyby wijącą się rybę. W jej oczach widać było strach i cierpienie.
Koszmar ma to do siebie, że kończy się gwałtownym przebudzeniem. Wzdrygnąłem się i zassałem ogromną masę wody w próbie krzyku. Właściwie dobrze się stało, że z moich rybich ust nie wydarł się żaden dźwięk, bo dzięki temu uchwyciłem strzęp wielce interesującego dialogu.
- Wczoraj mu powiedziałem, chyba mocno nim wstrząsnęło – szeptał rak.
- Czyli wszystko przebiega według planu? – zabzyczał dyskretnie Bogdan.
- Zgadza się.
- Mam nadzieję. Ściągnięcie go do środka zajęło nam dwa tygodnie. Nie wiem jak ty, ale ja czuję, że mucha nie dożyje jesieni. Kończy mi się czas.
- Rak chyba też młody nie jest, a do tego żona gupika ma teraz inne sprawy na głowie i nie czyści filtrów.
- Nie narzekaj, dobrze? To jest element planu, jakoś to przeżyjesz. Chłoptaś jest już nasz. Dobrze, że ten napis mu zniszczyłeś.
- No a co miałem zrobić? Nie może uciec za wcześnie. Najpierw musimy mu pokazać, że bez nas nie da rady uciec.
- Trzymaj rękę na pulsie. Ja wrócę koło południa. – zabzyczał mucha i odleciał.
Moje myśli galopowały. W niepojęty dla mnie sposób te dwa sukinsyny obserwowały mnie przez ostatnie tygodnie i uknuły dziwaczny spisek. Mamy być ich sposobem na ratunek. Musiałem robić dobrą minę do złej gry. Jeśli będę spektakularnie naiwny, wówczas kochani koledzy uczynią wszystko żebym uciekł. Oczywiście w nadziei, że z wdzięczności odnajdę ich ciała. Gwoli ścisłości gazety czytam regularnie i wiem, że ciało polityka sprowadzono do kraju. To jednak był ten wycinek wiedzy, którym zdecydowanie nie zamierzałem się dzielić ani ze skorupiakiem, ani ze zdradzieckim muchą. Podejmując decyzję wypłynąłem spomiędzy liści. Rzut oka na lekko rozmyty z tej perspektywy ścienny kalendarz wskazywał, że właśnie w bólach szarego świtu rodziła się sobota. Żona z pewnością spała. Rozkosznie zaróżowiona, zakopana w satynę kołdry. To dawało mi czas na działanie.
- Ej! – krzyknąłem w stronę jaskini skorupiaka.
- Czego? – odpowiedział, nieudolnie symulując głos wyrwanego ze snu niewinnego raka.
- Słuchaj, może jakoś sobie pomożemy?
Rak wyszedł przed chałupę i rozpostarł imponujące cielsko na piasku. Jego wąsy, dłuższe niż cały odwłok nieprzerwanie skanowały dno.
- Co proponujesz? – zapytał.
- Znajdę twoje ciało, tylko pomóż mi stąd wyjść – wypaliłem.
Durny polityk najwyraźniej właśnie na to czekał.
- Wiesz kim jestem? – zapytał.
- No pewnie, w mediach podawali relacje z wyjazdu posła z ramienia …
- Dobra, dobra. Cicho – wrzasnął rak. – Sprawdzisz wszystko w googlach, tak?
- Wszystkiego się dowiem, nie przejmuj się. Jest tu jeszcze taka mucha … - zawiesiłem wyczekująco głos.
- Mucha? Jaka mucha? – zapytał niewinnie polityk w chitynowym pancerzyku.
- No hrabia Bogdan, też zamieniony, tyle że w muchę. Musiałeś słyszeć nasze rozmowy – wyjaśniłem chytrze.
- A coś tam bzyczało, ale nie mam w zwyczaju podsłuchiwania, więc wybacz …
Jasne!, pomyślałem. Nie masz w zwyczaju tak jak ta cała twoja partia. A nie nagrywałeś tylko dlatego, że nie miałeś na czym.
- No tak – odparłem. – To może zreferuję w skrócie przebieg naszych rozmów. Hrabia Bogdan tkwi w ciele muchy już ponad miesiąc i niefortunnie nie ma pojęcia, gdzie zostało ulokowane jego własne ciało. Odkrył sposób jak odwrócić inwersję i …
- Inwersję? – wtrącił obłudnie rak.
- Inwersja to zamiana tożsamości – starałem się zachować neutralny ton.  – Dlatego tu jesteśmy, ale jeśli będziemy współpracować, to wydostaniemy się z tego wszyscy trzej.
- Skąd to przekonanie? – polityk podetkał sobie do otworu gębowego świeżutki liść mojego bezcennego Anubisa i zaczął go beznamiętnie przeżuwać.
- Ponieważ jako jedyny wiem, gdzie jest moje ciało, prawda? Wystarczy skomunikować się z moją żoną, ale jeśli będziesz psuł moje wiadomości, to raczej nic z tego nie wyjdzie! – odparłem z mocą.
- Bracie! – wrzasnął z entuzjazmem rak – Pomożemy!
Czując się jak na wiecu partii uśmiechnąłem się krzywo i wróciłem do konstruowania napisu. Po chwilę na piasek wytoczył się fałszywy skorupiak i zaczął popychać na środek czarne kamyczki. Praca zajęła nam mniej więcej dwie godziny, ale efekt był imponujący. HELP było jeszcze wyraźniejsze, ułożone z podwójnego rzędu kamyków. Żona musiała to zauważyć.
Z rozgłośnym bzyczeniem nadciągnął hrabia i przysiadł na skraju pokrywy.
- Ach przyjacielu, cóż moje oczy widzą! – eksplodował egzaltacją.
- Witamy! – odparłem, uzbrajając się w czujność.
- Powinszować napisu.
- Nie tylko moja w tym zasługa. Proszę pozwolić, że przedstawię pana Stanisława..
- Uszanowanie! – wtrącił się rak.
- Pan Stanisław, poseł z … - z całych sił grałem głupka.
- Niezmiernie jestem rad z tej znajomości! – znów wciął się polityk.
- Ja również i pozwolę sobie wyrazić swoją radość widząc panów poczynania. – zabrzęczał Bogdan.
- Myślę, że to powinno zadziałać i wkrótce wszyscy trzej znajdziemy się w zupełnie innych okolicznościach – skorupiak akcentując słowo „zupełnie” najwyraźniej sugerował zgrabną akcję korupcyjną.
- Ja ze swojej strony z pewnością nie omieszkam panów ugościć w naszych rodzinnych stronach! – Bogdan oczami wyobraźni już dekorował sale pałacu kolorami partii.
- Myślę, że moja żona zrozumie napis, ale nie będzie wiedziała co z tym fantem zrobić. Potrzebne będą dalsze informacje. Czy macie panowie jakieś pomysły? – zapytałem.
- Drogi przyjacielu! Jeśli to nie pomoże, to wypiszemy instrukcje cukrem na kuchennym blacie, albo ponownie ułożymy informacje na piasku. Damy radę. – uspokajająco zaszemrał hrabia.
- Przyjaciele! – zaczął uroczyście rak i momentalnie umilkł.
Do kuchni weszła żona. Mucha pospiesznie umknął a rak wycofał się za kamienie. Gupiki, kompletnie nieświadome dramatyzmu sytuacji, chmarą wypłynęły spomiędzy krzaków w nadziei na sesję karmienia. Moja kobieta włączyła światło w akwarium i zamarła. Jej usta bezgłośnie się poruszały. Bez trudu wyczytałem swoje imię. Żona próbowała przeniknąć wzrokiem wnętrze i mnie namierzyć. Po chwili poddała się z westchnieniem zawodu i nasypała szczodrą porcję żarcia. Wyszła, gasząc uprzednio światło. Gdybym miał się zakładać, to powiedziałbym, że pojechała do szpitala. Miałem nadzieję, że po moje ciało.
- Więc może ktoś w końcu mi powie, jakie są rokowania? – wycedziła żona Krzysztofa z całych sił powstrzymując krzyk.
Lekarz - student właściwie, taki młody dupek, któremu już zdołano wszczepić rozbuchaną godność osobistą w miejsce wiedzy - wzruszył arogancko ramionami. Gwoli ścisłości,  spędził cały dzień na kuciu łacińskich cytatów, bez których nie da się parzyć kawy docentom. W efekcie nie widział żadnego pacjenta, a już z pewnością faceta o którego pytała kobieta.
- Rokowania są pomyślne! – zełgał na poczekaniu.
- Czyli?
Ze skrzypieniem przedwojennych łożysk środkiem korytarza przetoczył się wózek kuchenny. Porcje parówek, oblepione nabytym w niedogrzanym korytarzu tłuszczem, łypały filuternie.
Kobieta, przełykając dzielnie kompletny absurd podawania zapakowanej w podłużne folijki siekanki ścięgien, oczu i mózgów osobom na ścisłej diecie, zmiażdżyła pogardliwym spojrzeniem gówniarza w szarawym kitlu. Gnój nadawał się do pożarcia i zjadliwej notki w Fakcie, ale paradoksalnie miał głos decyzyjny w sprawach życia i śmierci. Zwłaszcza tego drugiego. To sprawiło, że zmusiła twarz do przybrania wyrazu łagodnej zadumy i oczy do cielęcego spojrzenia, które miało zasygnalizować durniowi, że jest boski, mądry i wspaniały, a mała kobietka niczego nie rozumieć i kochać mądry pan doktor z młodzieńczym trądzikiem.
- Czy męża można teraz odwiedzić? – zapytała aksamitnym głosem.
- Nie widzę przeciwwskazań – zagulgotał, choć nie miał pojęcia o kim mowa. Jak mu starsi koledzy tłumaczyli, fakt opieki nad oddziałem to sprawa umowna, a pacjentów świetnie doglądają pielęgniarki.
Żona Krzysztofa bez słowa wyminęła młodego debila, który wkrótce będzie debilem w średnim wieku a jedyną różnicą między nimi będzie tytuł naukowy tego drugiego. Korytarz był obstawiony łóżkami z chorymi, którzy usiłowali skrywać dolegliwości  pod przykrótkimi kołdrami – jedynym gwarantowanym przez szpital narzędziem dyskrecji. Pogodzeni z losem, co jest eleganckim określeniem umierających, pacjenci mimowolnie obserwowali kobietę. Ostatni dowód na istnienie prawdziwego życia poza murami umieralni.
Krzysztof leżał dokładnie w tej samej pozycji, w jakiej widziała go poprzednio. Nie poruszał się i miał zamknięte oczy. Wsunęła dłoń pod koszulę na jego plecach, by sprawdzić, czy nie ma odleżyn. Plecy były gładkie i mokre. Kobieta wsunęła dłoń głębiej. Pomiędzy udami, na ceratowym prześcieradle stała kałuża moczu wypływająca z niezmienianej od Bóg wie kiedy kaczki. Mężczyzna zatrzepotał dłońmi i na chwilę otworzył niewidzące oczy.
Co chwilę zerkałem, w nadziei, że zauważę jakiś ruch w kuchni, ale nic się nie działo.
Rak wylazł i usadowił się na środku kamienia. Nie komentował, żarł liście anubiasa i od niechcenia popychał czarne kamyczki w literze H.
Milczeliśmy, choć każdy z innego powodu.

Ukraść wózek, dźwignąć Krzysztofa i wyjąć mu wcześniej te wszystkie cholerne rurki, to była bułka z masłem. Przejście przez korytarz i próba przedostania się do windy też nie była tak wielkim problemem. Nawet dotarcie poza teren szpitala po wyszczerbionym podjeździe dla inwalidów było wykonalne. Zamówienie stosownej taksówki już nie.
Po kilkunastu nieudanych próbach, żona Krzysztofa zdarła z siebie płaszcz i troskliwie owinęła nim ciało. Po czym pchnęła wózek w górę ulicy.
Zawsze ufałem w zdrowy rozsądek mojej żony i jej racjonalne spojrzenie na świat. Byłem pewien, że zrozumiała i próbuje mnie uratować.
- Panie Hrabio – zagaiłem, próbując zyskać na czasie. – Zechce mi Pan opowiedzieć co nieco o losach pańskiej szlachetnej rodziny?
Wiedziałem, że taki haczyk nadęty mucha z pewnością łyknie.
- Ach, doprawdy niezmiernie jestem zaszczycony, że Pan o moją szlachetną rodzinę się dopytuje. Otóż w XII wieku nasz protoplasta Sebastian, w swej umysłu przenikliwości żupnikiem będąc …
Bla bla bla, pomyślałem bez grama szacunku dla protoplasty Sebastiana i niecierpliwie zerknąłem do kuchni. Gdzieś tam, na granicy słyszalności rejestrowałem kolejne perypetie krewniaków Bogdana. Mucha wyraźnie się rozkręcił i właśnie dochodziła do połowy XVIII wieku. Rak trwał nieporuszony na kamieniu.
Do kuchni zakradło się światło z przedpokoju. 
Wtłoczenie wózka do mieszkania nie było skomplikowane. Problem tkwił w kuchennych futrynach, za wąskich, by swobodnie przetoczyć staromodny wózek przez próg. Krzysztof był zbyt ciężki, by wnieść go do kuchni, więc kobieta wyjęła ze schowka dłuto, dzięki któremu zawsze przycinali na odpowiednią grubość choinkę. Z determinacją godną słusznej sprawy przerabiała na drzazgi oporne drewno przez dobrą godzinę.
Hałas odłupywanych futryn był ogłuszający. W wodzie głos roznosi się zupełnie inaczej, a gwałtowne dźwięki sprawiają ból. Siedzący na brzegu pokrywy Bogdan zupełnie tego nie dostrzegał i w swoich opowieściach właśnie docierał do połowy XIX wieku.
Czekałem.
Przepchnięcie wózka przez żałosne wspomnienie eleganckich futryn okazało się proste i po chwili wózek znalazł się przed akwarium. Ryby jak zwykle zleciały się w nadziei na żarcie. Kobieta podeszła i chwyciwszy ciało męża za włosy nakierowała jego zamknięte oczy na zbiornik.

Odgoniłem samice i podpłynąłem do szyby. Wraz ze mną kotłowało się kilku innych samców, ale tym razem miałem pewność, że uda mi się wyróżnić. Trzymałem w pysku odgryziony przez posła Stanisława liść anubiasa.
Musiała mnie poznać.
Jedna z ryb zaczęła wariować. Podpłynęła z liściem w pysku. Zataczała się pod jej ciężarem kręcąc w okolicach filtra dziwaczne młynki. Krzysztof.
Za szkłem moja żona strzeliła moje ciało z całej siły w pysk. Oczy ciała otworzyły się w nagłym szoku i wpiły się w szybę wyrażając bezmierne zdumienie. Schwyciłem spojrzenie i, z miażdżącym wolę życia przerażającym dźwiękiem, poszybowałem w chwilowy niebyt.
Powrót do ciała okazał się bolesnym doznaniem. Ciążenie sprawiło, że załkałem z tęsknoty za wodą, kończyny nie chciały mnie słuchać a do tego w całym ciele czułem ból odleżyn.  Niczego nie rozumiałem. Łacińskie źródła hrabiego nie kłamały. Dopadła mnie czasowa amnezja.
- Jak się czujesz? – zapytała troskliwie żona niecierpliwie odganiając muchę.
Skinąłem głową, starając się włożyć w gest maksimum entuzjazmu.
- To dobrze kochanie – powiedziała. – Jezu, jak mnie ta mucha wkurwia! - Moja ukochana chwyciła gazetę i pacnęła od serca owada.
Dopiero kilka tygodni później przypomniałem sobie, że  ową muchą był Bogdan ale pewności nie miałem, podobnie, jak nigdy bym się nie przyznał, że byłem gupikiem.
Wkrótce odzyskałem władzę w rękach i  w nogach. Akwarium z gupikami żona oddała sąsiadowi, ale ten całkiem głupi nie był i stanowczo odmówił przyjęcia raka. Kiedyś, dawno temu dostałem w prezencie na urodziny małe akwarium wyposażone w filtr i światło. Taki zestaw dla debila i policzek dla profesjonalnego akwarysty. Zapakowałem tam skorupiaka. Zbiorniczek  ulokowałem naprzeciw telewizora, który z upodobaniem nastawiam na debaty wyborcze. Niech i poseł Stanisław ma coś od życia.