czwartek, 27 lutego 2014

De gustibus non est disputandum



Podobno o gustach się nie dyskutuje. Podobno. Nie ma również możliwości, żeby ludzie byli całkowicie jednomyślni i – co już całkowicie wykluczone – by identyczne odczucia towarzyszyły im podczas oglądania filmu czy też czytania książki.  Niech więc czytelnika niniejszej recenzji nie zniechęca fakt, że pierwsze dziesięć stron najnowszego dzieła pani Briggs przeczytałam w grobowej ciszy, po czym zapłakałam nad swoim ciężkim losem recenzenta.

Bohaterką książki „Wilczy trop” jest wilkołaczyca Anna z chicagowskiego stada, którego przywódcą jest podły i okrutny Leo. Swoją podwładną traktuje bardzo źle, a do tego przymyka oko na liczne brudne sprawki pozostałych członków stada. Chicago nierządem stoi, ale tylko do momentu, w którym szef wszystkich amerykańskich wilkołaków przysyła swojego syna, Charlesa, by ten zrobił ze stadem Leo porządek. Nie trzeba być Nostradamusem, by przewidzieć, że biedna, uciemiężona Anna zakocha się w silnym i sprawiedliwym Charlesie. Oczywiście z wzajemnością. Jak zwykle w takich historiach bywa, zakochana para nie będzie miała zbyt wiele czasu na wymianę czułości, ponieważ tuż obok czai się wróg. A zadaniem wroga jest przeszkodzić w rozkwicie pięknego, szlachetnego uczucia.

Po raz kolejny okazuje się, że połączenie bajki o Kopciuszku z trudnym w realizacji romansem krwiożerczych i długowiecznych (oczywiście) bestii doskonale się sprawdza w literaturze adresowanej do rozhisteryzowanych nastolatek. Mechanizm jest prosty, z powodzeniem stosowany przez S. Meyer oraz rzesze jej naśladowców, więc dlaczego miałby nie zadziałać w przypadku wilkołaków P. Briggs? Najwyraźniej działa, i to świetnie. Anglojęzyczne recenzje z blogasków miłośniczek wampirów i wilkołaków są niezwykle entuzjastyczne, więc nasze rodzime nastolatki też pewnie zachwyci cudowna historia wielkiej miłości pary wilkołaków. W tym miejscu chciałam pochwalić robotę tłumaczki,  która próbowała okiełznać bezrefleksyjny słowotok autorki. Nie do końca się udało, ale dzieło finalne jest przecież mocno uzależnione od materiału wyjściowego. Tłumaczka nie mogła dowolnie modyfikować truizmów wypisywanych przez autorkę. Dobrze jednak, że te mądrości i prawdy życiowe są przynajmniej wygłaszane w miarę poprawnym językiem. A to już coś.

Literatura nigdy nie składała się wyłącznie z dzieł najwyższego lotu. I bardzo słusznie. Nie każdego musi zachwycać fantastyka naukowa czy kryminał z polityczną intrygą w tle. Czy nam się to podoba, czy nie - istnieją na świecie setki tysięcy osób płci żeńskiej, które czytają z wypiekami na twarzy ckliwe romanse z naiwną fabułą. Nie podejmuję się rozstrzygania, czy to dobrze, że w ogóle czytają, czy jednak niekoniecznie. Ograniczę się jedynie do gorącej zachęty kierowanej do romantycznych dziewcząt: gimnazjalistki, marsz do księgarni! Będziecie zachwycone.

Ja niestety nie byłam.

środa, 23 października 2013

Słoneczni wędrowcy




Słoneczni wędrowcy
Kim Stanley Robinson jest pisarzem doświadczonym. Dość powiedzieć, że „2312” jest siedemnastą powieścią w jego dorobku, a jego trylogia marsjańska otrzymała prestiżowe nagrody literackie, takie jak Nebula (Za powieśćCzerwony Mars”) oraz Hugo i Locus (za powieści „Zielony Mars” oraz „Błękitny Mars”). Można więc było oczekiwać, że najnowsze dzieło autora będzie prezentowało wysoki poziom literacki. Od amerykańskiej premiery minęło trochę czasu, Robinson otrzymał za „2312” nagrodę Nebula w kategorii „powieść roku”, a anglojęzyczne recenzje są zdecydowanie pochlebne.  Lektura zapowiadała się więc obiecująco.
Swan, główna bohaterka powieści, jest rodowitą mieszkanką Terminatora, przesuwającego się nieustannie po szynach merkuriańskiego miasta. Warunkiem przetrwania na Merkurym jest pozostawanie w strefie mroku. Życie na planecie to ciągła ucieczka przed zabójczym świtem. Są ludzie, którzy stworzyli z niej styl życia podsycany nieomal religijnym kultem słońca. To właśnie oni pieszo przemierzają planetę, ścigając się z nadchodzącym dniem.
Ten intrygujący pomysł jest ledwie wstępem do rozbudowanej powieści, w której ludzkość skolonizowała cały Układ Słoneczny, tworząc nowe społeczeństwa i raz na zawsze zmieniając definicję słowa „dom”. Ziemia, choć nadal nazywana kolebką ludzkości, jest przeludniona i pozostaje w bardzo złej kondycji ekonomicznej. Poziom zanieczyszczeń doprowadził do katastrofalnych zmian środowiska i wyginięcia większości gatunków zwierząt. Bardziej zamożne społeczeństwa zamieszkują pozostałe planety systemu. Część z nich, w tym Mars, zostały poddane całkowitemu terraformingowi, stając się pokrytymi morzami i roślinnością, przyjaznymi ludziom ekosystemami.
Akcja powieści zawiązuje się na Merkurym, gdzie Swan poznaje Wahrama. Ten pochodzący z Tytana nieco tajemniczy człowiek wciąga Merkuriankę w śledztwo, które obejmuje swoim obszarem cały Układ Słoneczny. Podróżując wraz z nimi, czytelnik ma okazję przyjrzeć się wykreowanemu przez autora światu. Tym, co od razu rzuca się w oczy, jest ogromne bogactwo szczegółów. Większość powieści wybiegających akcją w odległą przyszłość koncentruje się mocno na fabule, a tło zdarzeń pokazuje jedynie wycinkowo. W „2312” przyszłość ludzkości przedstawiono ze spektakularnym rozmachem. Robinson opisuje planety, miasta, skomplikowane układy społeczne, zmiany fizjologiczne w organizmie człowieka, systemy wierzeń, zagadnienia ekonomiczne, ekologiczne, a nawet turystykę ludzi nazywanych przestrzeniowcami. Całość układa się w barwną i logiczną mozaikę, a autora nie daje się przyłapać na jakiejkolwiek nieścisłości. Rozmach powieści jest imponujący, a czytelnik ma wrażenie, że dzięki Robinsonowi podgląda tych, którzy przyjdą na świat za trzysta lat.
Bez wątpienia mamy do czynienia z powieścią wybitną. Taką, która na zawsze wejdzie do kanonu literatury SF. A nam, czytelnikom, pozostaje oczekiwanie na kolejny błyskotliwy projekt Kima Stanleya Robinsona.
Brawo, autorze. Chylę czoła.

środa, 16 października 2013

Sen




Sen.
Miałam piękny sen. W jednej i tej samej chwili absolutnie wszyscy polscy politycy zeszli z tego świata. Pozostała po nich przestrzeń publiczna wymagająca ponownego zagospodarowania. I tu na moment zapanowała społeczna konsternacja. Ludzie przyzwyczajeni do wiecznego szczekania na siebie zwaśnionych partii z oszołomieniem obserwowali budynek Sejmu. Po raz pierwszy odkąd go tam postawiono panowała błoga cisza. Nie podjeżdżały z piskiem opon rządowe limuzyny, przy wejściu nie kłębił się tłum dziennikarzy ze stronniczych mediów. Po cóż mieliby tam być, skoro zabrakło na świecie polityków, którym tak wiernie służyli? Nie ma pana, służba może się rozejść. I tak stali obywatele naszego pięknego kraju przed budynkiem Sejmu i z narastającym zdumieniem obserwowali cud. Z fasady budynku, powoli, w niezwykłej ciszy osunęła się płachta cyrkowego namiotu a spod niej wyłonił się dostojny, biały budynek. Widok był tak niezwykły, że część zgromadzonych zasłoniła oczy chroniąc je przed rażącą bielą. Znalazło się jednak kilku mądrych, którzy zasłonili oczy okularami przeciwsłonecznymi i podeszli do opuszczonego budynku.
- Coś chyba musimy zrobić z tym fantem – odezwał się pewien profesor historii.
- Sprawa zdecydowanie wymaga podjęcia konkretnych działań – potwierdził doktor filologii rosyjskiej.
Reszta osób w ciemnych okularach pokiwała zgodnie głowami. A była tam profesor fizyki, kilku lekarzy, profesor matematyki, technolog żywienia, paru literatów i inni przedstawiciele polskiej inteligencji. Cała grupa ostrożnie weszła do budynku Sejmu i rozejrzała się po pustej auli.
- I co dalej? – zapytała jedna z literatek.
- Uważam, że powinniśmy rozejrzeć się za jakimiś instrukcjami – odparła profesor fizyki.
- A Konstytucja? – wtrącił się matematyk.
- W naszej sytuacji zbyt ogólnikowa – zaprotestowała profesor fizyki.
- Koleżanka ma słuszność. Najlepiej będzie, jeśli się rozdzielimy i przeszukamy gabinety – poparło ideę kilka osób.
Nie minęło wiele czasu i grupa spotkała się ponownie. Tym razem w ogromnej sali obrad. Niektórzy trzymali stosy zadrukowanych kartek.
- Nie znaleźliśmy nic sensownego – powiedział zdyszany profesor historii. – Tylko to – dodał i położył swój stos kartek na mównicy.
- A cóż to takiego? – zainteresowała się doktor biologii.
- A to, droga koleżanko jest program wyborczy PIS-u.
- Ja mam program PSL – dodała jedna z literatek kładąc swój plik kartek obok zdobyczy historyka.
Wkrótce okazało się, że grupa zgromadziła programy wyborcze prawie wszystkich należących do sejmu partii politycznych. Uczeni podzielili między siebie kartki i zaczęli ich studiowanie. Po półgodzinie jeden z matematyków westchnął głęboko i oderwał oczy od lektury.
- Nic z tego nie rozumiem – przyznał zrezygnowanym głosem. – Przeczytałem ponad pięćdziesiąt stron z ponad dwustu pięćdziesięciu i nie wiem co autor miał na myśli. – Może koleżanka by pomogła? – zwrócił się  błagalnym tonem do jednej z literatek.
I ulitowała się literatka nad biednym profesorem matematyki. Jej, przebrnięcie przez owych pięćdziesiąt stron zajęło kwadrans. Teraz siedziała ze zmarszczonym czołem i pukała paznokciami w biurko protokolantki.
- Tu nie żadnych informacji jak kierować państwem – odparła w końcu. – Tu są tylko gorzkie żale, jak PO źle traktowało prezydenta Kaczyńskiego, nie dawało mu samolotu na delegacje i blokowało inicjatywy. Jest też trochę o krzyżu przed Pałacem Prezydenckim.
- A o brzozach? – zainteresował się nagle profesor biologii.
- Nieważne – uciął doktor filologii rosyjskiej. – Czytajmy dalej, może coś znajdziemy.
Kilkanaście głów pochyliło się zgodnie nad maszynopisem.
- Czekajcie, coś jest – przerwała ciszę literatka. – Prezydent ma skupiać władzę w swoich rękach i może w skuteczny sposób blokować decyzje sejmu.
- Coś mi to przypomina – zamyślił się jeden z lekarzy.
- Może Cezara drogi kolego? – podsunął usłużnie profesor historii.
- O! Chcą promować polski przemysł. Coś tu jest o pozostawienie majątku w polskich rękach – ucieszyła się nagle literatka.
- A to jeszcze coś zostało w polskich rękach? – zdumiała się profesor fizyki.
- No tak – literatka wyraźnie przygasła. – Tu mam coś o masowej informatyzacji urzędów.
- U nas w szpitalu jest kilka komputerów. Prawdę mówiąc bardziej by się przydały nowe łóżka – wtrącił się niezupełnie na temat jeden z lekarzy.
- Widzę, że chcą stanowczego egzekwowania opłat za abonament telewizyjny, rewolucji w szkolnictwie.
- Jakiej rewolucji? – złapał się za głowę profesor biologii.
- Podstawówka ma trwać trzy lata, gimnazjum pięć i szkoła średnia cztery.
Znaczna część zgromadzonych miała większą lub mniejszą styczność z edukacją, więc po kolejnych rewelacjach literatki zapadła grobowa cisza.
- No i jeszcze całkowity zakaz aborcji i in vitro – dodała szeptem literatka.
Profesor biologii tylko podrapał się z zakłopotaniem po głowie a reszta powiodła po sobie wyrażającym niemoc wzrokiem.
- Jest jeszcze coś? – zapytał ostrożnie matematyk.
- W dużym skrócie mówiąc o wydatkach budżetu napisano, że nie mogą pogłębiać długu publicznego.
- Też coś! – parsknął matematyk – To już dzieci w pierwszej klasie wiedzą, że jak się ma dziesięć złotych to można wydać maksymalnie dziesięć złotych.
- To już wszystko? – wtrąciła się profesor fizyki.
- A reszta to już sama kiełbasa wyborcza – odparła literatka.
- Nie będę się nawet pytał o jej skład – szepnął bardziej do siebie technolog żywienia.
- Drodzy koledzy – chrząknął jeden z lekarzy. – Nie traćmy czasu. Bierzmy się za kolejny dokument. Może ten  czerwoną okładką? – podsunął literatce manuskrypt z wytłoczonym napisem SLD.
Literatka ponownie zagłębiła się w lekturze. Umiała czytać naprawdę szybko, więc po kilkunastu minutach dotarła do połowy dokumentu.
- Matko! Kto to pisał! – zapytała retorycznie a widząc zaciekawione spojrzenia kolegów westchnęła ciężko i wskazała palcem na czerwony dokument. – Wychodzi na to, że socjalizm jest jedyną słuszną drogą a do tego te postulaty są … nie umiem tego klarownie wyjaśnić….
- Na mnie proszę nie patrzeć! – zastrzegł się od razu doktor filologii rosyjskiej. – Ja również nie umiem tego wyjaśnić. Nawet nie chcę!
- Proszę kontynuować koleżanko – zachęcił ją profesor biologii z krzepiącym uśmiechem.
- … poprawność polityczna, usankcjonowanie kar za „mowę nienawiści”, otwarte ramiona dla imigrantów wszelkiej maści. Mam wymieniać dalej?
- Nie trzeba – szepnął profesor historii. – Ciekawa sprawa. Nie wyszło im z cenzurą to teraz będą  nakładać kary za mówienie rzeczy niezgodnych z oficjalną linią? Toż to to samo, tylko pod  inna nazwą.
- A swoją drogą, nie wiem czy drogie koleżanki i koledzy wiedzą jak łatwo zostać w naszym kraju imigrantem ze statusem uchodźcy i dożywotnim dofinansowaniem od państwa – roześmiał się ponuro lekarz. – Przepisy są tak dziurawe, że za prześladowanie można uznać nieomal wygnanie delikwenta przez szamana z wioski. A potem na każdego członka wieloletniej rodziny takiego uchodźcy płacimy po około 1000 zł. Czyli jeśli rodzina liczy ośmiu członków to …
- Ile? – krzyknął zszokowany matematyk – Moja żona pracowała na pół etatu, jej dochód nie osiągał najniższej krajowej, jak się jej firma pozbyła to usłyszała, że zasiłek dla bezrobotnych jej się nie należy. To jest chore!
- Chodzi o załatanie dziury wynikającej z niżu demograficznego, więc państwo wita imigrantów z otwartymi ramionami – wyjaśniła profesor fizyki.
- A nie lepiej by było te pieniądze przeznaczyć na pomoc polskim rodzinom i na poprawę sytuacji polskich matek? Przedszkola dofinansować może? Znieść VAT na ubrania dla dzieci? Z resztą natura uporałaby się sama – skwitował biolog.
Wszyscy zgromadzeni pokiwali z aprobatą głowami.
- Myślę, że to może być pierwszy przepis naszego nowego prawa – powiedziała nieśmiało literatka.
Reszta jej kolegów i koleżanek przyjęła pomysł entuzjastycznie.
- Nie ma sensu tracić czasu – powiedział historyk bezceremonialnie zwalając stosy kartek na podłogę – piszemy!
- A może jeszcze na wszelki wypadek zapoznamy się ze składem …, to jest z zawartością programu PO? – zasugerował technolog żywienia.
- Nie znaleźliśmy – wyjaśnił lekarz. – Nawet na stronie internetowej nie ma spójnego programu. Są jakieś uchwały statuty, ale do programu nie udało nam się dotrzeć.
- Ciekawe dlaczego? – zainteresowała się profesor fizyki.
- A to proste przecież – roześmiał się ponuro historyk. – Przecież nic by się tam nie pokrywało z obecnymi realiami. Miały być obniżone podatki a są podniesione, miał być podatek liniowy a oczywiście nie ma…
- Nie traćmy więc czasu, panie profesorze, i po raz pierwszy w historii tego budynku zajmijmy się rzetelną pracą – podsumował złośliwe profesor biologii.
- Jakieś pomysły na nazwę naszego ugrupowania? – zapytała tymczasem literatka.
- FRAKCJA NORMALNYCH – odparł wyjątkowo zgodnie chór głosów.
I to właściwie tyle. Potem się obudziłam z tego pięknego snu i teraz siedzę spoglądając na instrukcję obsługi mojego telewizora. Jest jedna i spełnia swoją funkcję.
A jak może prawidłowo działać coś do czego jest kilka wzajemnie wykluczających się instrukcji?

sobota, 25 maja 2013

Kiedyś w Warszawie


1 sierpnia 1944 roku przywitał mieszkańców piękną, bezwietrzną i słoneczną pogodą. Być może w innych okolicznościach młodzi ludzie pojechaliby na pikniki do Lasku Bielańskiego, ale tego dnia bliżej nieokreślone napięcie ogarnęło wszystkich mieszkańców stolicy, jednym nakazując pospieszny wyjazd, innym pełną mobilizację. Na Mokotowie do wyjścia szykuje się Krzysztof Kamil Baczyński. Musi się przedostać do Śródmieścia, na ulicę Focha, gdzie wyznaczono punkt spotkania jego oddziału Parasol. Takich jak Krzyś są tysiące. Gromadzą się w miejscach werbunkowych i z niepokojem czekają na godzinę „W”. Jeszcze przed jej wybiciem młody poeta zostaje wysłany na Plac Teatralny, gdzie zgodnie z przekazami historycznymi powinny go zaskoczyć pierwsze strzały i na całe cztery dni, dzielące go od śmiertelnego postrzału w głowę, odciąć od macierzystego oddziału. Strzały jednak nie padają a powstanie nie wybucha. I nie z braku zapału obu stron do wzajemnej rzezi. O godzinie siedemnastej Warszawa jest świadkiem dziwnych zdarzeń. Zawodzi broń, zawodzą koktajle Mołotowa, coś sprawia, że walka nie może wybuchnąć a historia stolicy i całej Polski zostaje wepchnięta na zupełnie nowe tory.
Łukasz Orbitowski w swojej powieści Widma próbuje odpowiedzieć na pytanie, jak potoczyłyby się losy mieszkańców Warszawy, gdyby powstanie warszawskie nigdy nie doszło do skutku. Od razu jednak trzeba zaznaczyć, że w wizji autora zdarzenia z 1 sierpnia nie odbiją się tak mocno na rozkładzie powojennych sił politycznych, za to z pewnością wpłyną na losy niedoszłych bohaterów tamtych dni. Te nowe realia czytelnik pozna, towarzysząc garstce cudem ocalonych, z których serce opowieści stanowią Krzysztof Kamil Baczyński i jego wojenna żona Barbara. Dane im zostało przeżyć, ale czy będą umieli żyć?
To właściwie najważniejsze pytanie, na jakie próbuje odpowiedzieć autor tej niezwykłej historii o honorze, ludzkim przeznaczeniu, poświęceniu i miłości. Czy Krzyś, utalentowany poeta, na którego twórczości odcisnęła głębokie piętno wojenna rzeczywistość, będzie umiał znaleźć swoje miejsce w świecie socjalizmu? Czy gwałtowna, płomienna miłość, jaka połączyła go z Basią w niepewnych czasach wojennych wytrzyma próbę czasu i prozy życia?
Łukaszowi Orbitowskiemu udało się stworzyć niezwykłą powieść, w której historia Warszawy i jej mieszkańców splata się z zupełnie fantastycznymi losami pokaleczonego miasta. Miasta próbującego przywrócić poprzednie przeznaczenie.
Powieść Widma to pozycja wyjątkowa, cenna i z pewnością ważna. To próba rozliczenia historii powojennej opisana niezwykłym, poetyckim językiem niestroniącym od plastycznych, niezwykle okrutnych opisów. Należy przeczytać. A przed autorem chapeu bas.
Jagna Rolska

czwartek, 28 marca 2013

Poddasze 1 - opowiadanie




Dlaczego właśnie Warszawa? Dlaczego spośród tylu miejsc na świecie wybrałem to miasto z jego wieczną gorączką, pośpiechem i jednoczesną szarością dni podobnych do siebie jak smugi spalin? Właśnie w powyższym zdaniu tkwi odpowiedź. Miałem nadzieję wtopić się w pulsującą szaleńczo tkankę miasta. Ukryć się pomiędzy goniącymi za kolejnym dniem mieszkańcami i wreszcie, po czterdziestu latach tułania się po ziemskim padole, zaznać świętego spokoju. No… niezupełnie czterdziestu. Ale mentalnie dużo bliżej było mi do czterdziestki niż lat trzydziestu z okładem. Jak to mówią, dla niektórych szklanka jest w połowie pusta.

– No i ? – wciął się w ciąg moich rozmyślań pośrednik nieruchomości. – Podoba się panu?
Rozejrzałem się nieprzytomnie po mieszkaniu, omiatając wzrokiem sterylny aneks kuchenny i salon, którego jedynym umeblowaniem były czarna kanapa i niewielkich rozmiarów telewizor.
– Tam dalej są drzwi do malowniczej sypialni i do salonu kąpielowego. – Pośrednik bezbłędnie wyczuł moją obojętność i postanowił przedstawić wszelkie atuty lokalu. Swoją drogą ciekawe, czy im na kursach tłoczą do głowy podstawy słownika polsko-nieruchomościowego? Przytulne mieszkanko to synonim ciasnoty, w cegle zazwyczaj oznacza przedwojenną ruderę, cicha okolica to peryferie, do których może jeden autobus dojeżdża, i to pewnie raz na godzinę, a niebanalny wystrój nierzadko okazuje się wystrojem à la wczesny Gierek. Nie spodziewałem się więc niczego specjalnego po salonie kąpielowym.
I słusznie. Zwykła łazienka z wanną z hydromasażem w najtańszej wersji.
– Proszę jeszcze obejrzeć malowniczą sypialnię – pospiesznie wtrącił pośrednik, nie odnotowując spodziewanego zachwytu na mojej twarzy.
Malownicza sypialnia miała niewątpliwy plus. Ogromne okna zajmujące właściwie całą ścianę. Popołudniowe promienie słońca oświetlały łoże małżeńskie i krążące w powietrzu drobinki kurzu. Za szybami widać było kute poręcze balkonu.
– Mogę? – wskazałem drzwi balkonowe.
– Oczywiście! – Pośrednik zareagował natychmiast.
Klamka ustąpiła z niemiłosiernym zgrzytem, ale skrzydło ogromnych drzwi uchyliło się bez protestu. Buchnął zza nich jazgot ulicy. Gwar rozmów, zawodzenie jakichś grajków, miarowy pomruk silników samochodowych i stukot tramwaju. Nie przeszkadzało mi to. Jak już wspomniałem, w tym właśnie chaosie miałem zamiar znaleźć oazę spokoju.
Balkon był nijaki, a kute poręcze brudne i zardzewiałe. Choć mieszkanie było przytulną mansardą, to próżno było tu szukać krzywizn dachu izolujących balkonik od oczu wścibskich sąsiadów. Po lewej stronie, odgrodzony zaledwie kilkoma prętami, stał grubas w gaciach i palił papierosa. Oczywiście dym zakręcał meandrami i wciskał się do malowniczej sypialni.
– Tu można jakąś makatkę powiesić albo roślinki puścić … – Pośrednik natychmiast znalazł rozwiązanie dla drobnej niedogodności.
– Jak daleko jest stąd do jakiegoś parku? – zapytałem.
– O! Park jest tuż obok! – To mogło oznaczać, że odległość jest większa niż kilometr, ale raczej nie przekracza dziesięciu.
Powiodłem spojrzeniem po oknach budynku stojącego naprzeciwko. Dzieliła mnie od niego szerokość wijącej się dołem ruchliwej, ale niewielkiej uliczki. W sąsiednim domu poddasza również były zaadaptowane na mieszkania, o czym świadczyły firanki w oknach. Jedno z nich, usytuowane dokładnie na wprost mojego balkonu, było szczelnie zasłonięte roletą, ale w gasnącym świetle dnia dało się dojrzeć mdły poblask zapalonego wewnątrz światła.
Właśnie w tym momencie uświadomiłem sobie, że użyłem sformułowania mój balkon, więc sprawa została przesądzona. Świętego spokoju będę szukać w przytulnym mansardowym mieszkanku z malowniczą sypialnią i salonem kąpielowym.
– Biorę – powiedziałem.
Pośrednik podskoczył jak rażony prądem i wyczarował pospiesznie druk standardowej umowy, który bez ociągania podpisałem.
***
Przez kilka kolejnych dni oswajałem nowe lokum, starając się raczej dostosować do niego niż odcisnąć na nim swoje piętno. Jedyną zmianą, na jaką sobie pozwoliłem, było ulokowanie niewielkiego biurka z komputerem pod oknem balkonowym. Zabawne, jak drobne szczegóły potrafią determinować ludzkie decyzje. Gdybym nie ujrzał tajemniczych okien naprzeciwko, zapewne nie zdecydowałbym się na wynajęcie tego mieszkania, a to zapewne nie doprowadziłoby do zachwiania porządkiem świata.
Często się zastanawiam co by było, gdyby. Nasz los i suma doświadczeń to wypadkowa chwilowych kaprysów, nie do końca racjonalnych impulsów, a często zwykłych głupot popełnianych ot tak, bez wyraźnego powodu. Moja była żona zawsze się śmiała z tych przemyśleń. Do czasu, gdy głośno przeanalizowałem kilka związków przyczynowo-skutkowych i udowodniłem jej, że gdybym nie zaczął palić papierosów w pierwszej klasie liceum, to nigdy byśmy się nie pobrali. Nie wnikając w szczegóły, pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem po uprawomocnieniu się rozwodu, było zerwanie z nałogiem nikotynowym.
Złego lepiej nie kusić. Drugą rzeczą była przeprowadzka do Warszawy. W poprzednim życiu zgromadziłem niewielką sumę pieniędzy, kilka przydatnych kontaktów i komputer, na którym zamierzałem napisać pierwszą poważną powieść w moim życiu. Mieszkanie opłaciłem za pół roku z góry (ku wyraźnej uciesze pośrednika) i właśnie tyle zamierzałem poświęcić na zmagania z zawodem autora. Do tego czasu buzujący maj przerodzi się w schyłek deszczowej jesieni, a ja spodziewałem się mieć gotowy tekst i pomysł na dalsze życie.
Tymczasem siedziałem od trzech godzin nad klawiaturą, a na biurku stał kubek kompletnie zimnej herbaty. Wbrew wcześniejszym przypuszczeniom, słowa nie potoczyły się lawiną liter. Kotłowały się w głowie i nie miały zamiaru jej opuścić. Górnolotnie rzecz ujmując, dopadła mnie niemoc twórcza. W sypialni boleśnie dawało się odczuć przedburzową duchotę, więc podszedłem do okna balkonowego i otworzyłem je na oścież. Skinąłem głową kopcącemu grubasowi, który najwyraźniej już na stałe przyrósł do balkonowej barierki, i zapatrzyłem się na uginające się pod ołowiem chmur sąsiednie dachy. Okno naprzeciwko było uchylone, a zasłaniająca je wcześniej roleta – do połowy uniesiona. Lub do połowy opuszczona. Jak kto woli.
Zerknąłem na grubasa, ale on, kompletnie niezainteresowany mansardą z naprzeciwka, strzelił niedopałkiem w rzeszę dzieciaków spacerujących po deptaku i wycofał się do swojego mieszkania. Tymczasem w oknie pojawiła się kobieta. Wiotka talia kilka razy mignęła w obrysie okna, a po chwili światło zgasło. Stałem nieporuszony. Nie wiem, skąd to przeświadczenie, ale byłem przekonany, że dopiero teraz, w zapadających ciemnościach, tajemnicza kobieta stanie w oknie i będzie obserwować życie ulicy. Nie było jednak sensu czekać.
Mój oświetlony kinkietami sypialni balkon był niezbyt dyskretnym punktem obserwacyjnym. Wycofałem się do wnętrza i usiadłem przed komputerem. Miałem nadzieję, że blokada twórcza w końcu ustąpi. Miasto oświetliła pierwsza błyskawica, a po chwili nad dachami przetoczył się grzmot. Z niecierpliwością oczekiwałem na burzę, która uwolni mnie z impasu. Ciężko było się przyznać, że dotychczasowe plany twórcze pozostawały mrzonką. Znacznie łatwiej było zwalić niemoc na burzę, niskie ciśnienie, gwałtowne zjawiska pogodowe i – przy odrobinie szczęścia – awarię prądu. Zerknąłem na kubek. Zimna herbata wyglądała wstrętnie. Poczłapałem do lodówki i wyjąłem butelkę whiskey. Mała szklaneczka z pewnością nie zaszkodzi.
Mościłem się właśnie ponownie w fotelu, gdy lunął rzęsisty deszcz i nieomal w tej samej chwili zgasło światło. Czarne niebo rozdarła błyskawica i w jej świetle ujrzałem obramowaną lokami twarz w mansardowym oknie naprzeciwko. Kobieta patrzyła na mnie, choć było to niemożliwe. Przecież moje mieszkanie pogrążyło się w ciemnościach.
Niezupełnie. Komputer nieco przygasił wprawdzie monitor, ale zameldował gotowość działania przez najbliższe czterdzieści sześć minut. W mroku ulicy moja podświetlona niebieskawym światłem twarz musiała być widoczna nawet w oddalonym o trzy kamienice KFC. Kompletnie nie wiedząc, po co to robię, skinąłem głową w stronę zatopionego w ciemności mansardowego okna.
Pamiętacie, jak wspominałem o głupich impulsach, które mają przerażająco duży wpływ na koleje losu?
Pamiętacie.
To uświadomcie sobie jedną rzecz: moje palenie papierosów miało się do ożenku tak, jak tamto skinięcie głową nieznajomej kobiecie do potencjalnej zagłady świata. O tym jednak dowiedziałem się dużo później.