wtorek, 25 września 2012

Ludzkie życie - opowiadanie


Opowiadanie powstało kilka ładnych lat temu i  perspektywy czasu oceniam je jako raczej infantylne, ale mam do niego pewien sentyment :)
Nie było wcześniej nigdzie publikowane i można powiedzieć, że właśnie doczekało się mocno spóźnionej premiery.

Ludzkie życie



Nuda. Kompletna nuda. Ze swojego legowiska w przedpokoju nasłuchiwałem tykania zegara. Pod obrożą poczułem znajome swędzenie, więc potrząsnąłem energicznie włosami i zapuściłem rękę na kark. Po chwili syknąłem i mlasnąłem z irytacją. Pani już dawno nie obcinała mi paznokci i pokaleczyłem sobie skórę. Odkąd mała Pusia poszła do szkoły, a pani wróciła do pracy, to skończyły się i moje wakacje. Teraz pospiesznie mnie wyprowadzali przed ósmą na sikanie a potem musiałem czekać aż do siedemnastej. Stęknąłem i przewróciłem się na drugi bok. Muszę wytrzymać, bo jak narobię znów na podłogę, to nie dostanę kolacji i za karę nie pójdę na wieczorny spacer do parku. I nie spotkam się z moją Mileną o złocistych włosach. Zegar wybił czwartą.
Zawsze mnie śmieszyło to zamiłowanie moich Państwa do dziwacznych staroci. Kiedy byłem wraz z Pusią z wizytą u sąsiadów, o upływie czasu informował uśmiechnięty hologram. Nawet za pierwszym razem stanąłem przed nim, takim kształtnym, z poprawnie ułożonymi mackami, i zacisnąłem bojowo pięści. Pusia się roześmiała i pacnęła mnie lekko po głowie.
- Patrz Suniu – powiedziała do koleżanki. – Mój Adam się boi hologramu. To pewnie przez te głupie antyki w moim domu. – dodała rechocząc, i stanowczym ruchem zapięła mi smycz.
Resztę wizyty spędziłem przy nodze mojej młodocianej Pani. Obwąchałem dziwną, plastikową kanapę i zapatrzyłem się na Sunię. Całkiem ładna z niej była dziewczynka, ale to Pusia, choć w okresie dojrzewania, zapowiadała się na skończoną piękność. Tak zieloną cerą nie mogła się szczycić żadna z dziewczyn z sąsiedztwa. Wiem, bo Pusia często zabierała mnie na spotkania z koleżankami. Jej szczękoczułki już w wieku jedenastu lat schodziły się zgrabnie przy otworze gębowym a dolne macki, rozchodziły się promieniście w czterech kierunkach świata w giętkich, wybitnie chropowatych zwojach. Nawet teraz, gdy siedziała na pachnącej plastikiem kanapie i gestykulowała zapamiętale górnymi mackami, zdawała się być skończoną, nieświadomą swojego piękna nimfą.
Antyczny zegar od niechcenia odmeldował wpół do piątej. Jeszcze tylko trzy kwadranse i pani wróci do domu. Zwlokłem się ciężko z posłania i rozprostowałem gnaty. W lustrze ujrzałem swoje skołtunione włosy. Pusia miała tak dużo lekcji i szkolnych zajęć, że kompletnie ostatnio zaniedbała czesanie moich włosów. To pani się upierała przy mojej bujnej fryzurze.
- Adama nie będziemy strzyc! – zwykła mawiać do swojego męża, profesora Azorka. – nie podoba mi się ta moda, a poza tym zimą zmarznie. Pusia go codziennie czesze, co jakiś czas wykąpiemy go w tym nowym szamponie przeciwwszowym i już!
Profesor Azorek coś tam niewyraźnie mamrotał w odpowiedzi, podczas gdy jego trójkątna głowa, oparta na jednej z górnej macek analizowała kolejne historyczne znalezisko ulokowane na antycznym, mahoniowym biurku.
Odwróciłem wzrok od lustra i poczłapałem do kuchni. Tam pod stołem znalazłem resztki suchej karmy dla ludzi i niezbyt świeżą wodę w miseczce. Wyjąłem jedną z kulek i bez entuzjazmu wsunąłem do ust, po raz kolejny wstydząc się swojego prymitywnego sposobu jedzenia. Nawet Pusia umiała już elegancko podsuwać mackami pokarm do klekoczących z gracją szczękoczułek. Jadła śniadanie przy kuchennym stole, podczas gdy ja ochoczo atakowałem saszetkę tuż koło jej nóg i parskała śmiechem, wskazując na mnie koniuszkiem niezaangażowanej w spożywanie śniadania macki.
- Mamusiu, zobacz jak Adam śmiesznie je! – chichotała.
- Ludzie tak jedzą – pouczała ją mama. – Nie maja przecież macek!
A mi się wtedy robiło wstyd i garbiąc ramiona odchodziłem na swoje posłanie. Kochałem Pusię i bardzo mi się przykro robiło, gdy się ze mnie śmiała.
Podreptałem w stronę przedpokoju, mijając po drodze drzwi toalety. Jakbym umiał im powiedzieć, że wiem jak się z niej korzysta, to ulżyłoby i mi, i pani, która gnała w pośpiechu z pracy, bojąc się, bym nie zabrudził dębowej klepki w przedpokoju. Swoją drogą, kto jeszcze, oprócz moich Państwa, ma w mieszkaniu drewniane podłogi? A wracając do toalety, to klamka znajdowała się wysoko ponad moją głową. Nawet gdybym przytargał taboret, to i tak bym nie dosięgnął. Pozostawało czekać.
Po kilku minutach usłyszałem upragniony dźwięk dezaktywowanych drzwi. Rzuciłem się z entuzjazmem na powitanie pani. Stała, ciężko dysząc i odganiała się mackami od moich uścisków. Ja podskakiwałem radośnie i obejmowałem ją dłońmi za dolne macki.
- Adam! – sapnęła pani. – Siad!
Usiadłem posłusznie po turecku, lecz nie spuszczałem z niej oczu. Pani westchnęła teatralnie i uchyliła zapraszająco drzwi. Wybiegłem jak szalony na schody i pognałem w dół. Pani wytoczyła się za mną i niespiesznie zeszła na parter.
- Smycz ci zapnę – wyjaśniła z przyzwyczajenia, choć kompletnie nie wierzyła, że człowiek może cokolwiek rozumieć. – Dianie od profesorostwa Pimpków urosły już piersi. Nie chciałabym, żeby jakiś kłopot był, bo oni ją szykują na wystawę i do hodowli.
Pani zapięła mi smycz i uchyliła drzwi klatki schodowej. Dopadłem do pierwszych krzaków, upewniłem się, że żadna kobieta nie chce tu sikać i wyłuskałem spomiędzy nóg mojego małego. Sikałem strasznie długo i po chwili wyprostowałem się zakładając dłonie za kark. Ulga była tak wielka, że podskoczyłem w miejscu kilka razy i zacząłem się ocierać z wdzięcznością o dolne macki Pani. Ta poklepała mnie zdawkowo po karku i stanowczo pociągnęła w stronę domu. Poszedłem pokornie, nie było sensu się nawet buntować. Pani musiała przygotować posiłek dla Pusi i profesora Azorka.
Zadowolony, rozkoszując się pustym pęcherzem, położyłem się grzecznie na posłaniu i wpatrzony w drzwi czekałem na powrót Puśki. Uwielbiałem chwilę, w której tarmosiła mnie na powitanie po włosach i obejmowała mackami. Lizałem wtedy radośnie jej szczękoczułki a ona wysuwała z otworu gębowego ssawkę i łaskotała mnie po nosie. Pani wychylała się wtedy z kuchni i strofowała córkę.
- Nie liż człowieka po twarzy! To bardzo niehigieniczne! Skąd wiesz, gdzie on wcześniej język wtykał?
Pusia wzruszała ramionami i biegła do łazienki myć macki. A potem wystarczyło poczekać, aż zje obiad, odrobi lekcje i zabuczy ułożonym w trąbkę otworem gębowym, przywołując mnie na spacer do parku. Dzisiaj miało być inaczej.
Drzwi, jak zwykle otworzyły się z impetem i weszła Pusia. Śluz ciekł jej po otworach oddechowych i kapał miarowo pod szczękoczułki. Podszedłem do niej i otarłem się pieszczotliwie o dolne macki. Moja dziewczynka pogłaskała mnie zdawkowo po grzbiecie i pobiegła do kuchni.
- Mamo! Mamo! – kwiliła od progu.
- Co się stało? – zapytała trwożliwie Pani.
- Mamo, Diana od Pimpków wpadła pod Xylowóz! I zdechła! – tu Pusia rozkleiła się na dobre i becząc wtuliła się w matkę.
- Córciu, to bardzo przykre, ale ludzie są głupi. Zdarza im się wybiegać na pas transmisyjny. Na to nic nie można poradzić! Właśnie dlatego zawsze proszę, żebyś trzymała Adama na smyczy. – powiedziała łagodnie Pani.
Pusia szlochała niepocieszona i usiadła na kuchennym stołku. Macki zwisały jej pod stół.
- Pusiu, nie można się tak przejmować. – tłumaczyła Pani. – To tylko człowiek. Wiem, jak Ci szkoda Diany, ale pomyśl, co by było jakby to jakiś Xylob zginął.
Pusia spojrzała na mamę spod czułek i zerwała się gwałtownie.
- Idę do parku! Adam, do macki! – krzyknęła.
Pani nic nie powiedziała, tylko pospiesznie zapakowała do torby butelkę wody i kilka kanapek. Wręczyła prowiant Pusi i odwróciła się w stronę kuchni. To właśnie w niej ceniłem. Umiała zamknąć otwór gębowy i nie komentować, gdy sytuacja tego nie wymagała. W tym upatrywałem pełnej harmonii w jej małżeństwie z profesorem Azorkiem.
Pusia zapięła mi smycz i wciąż pociągając nosem połączyła się w myślach z Cziką, młodą Pani mojej Mileny. Powstrzymywałem, jak mogłem swoją ludzką radość, ale w duchu dziękowałem Xyloopatrzności za to niespodziewane zrządzenie losu. Po chwili wyszliśmy na zalaną słońcem ulicę. Omijałem ostrożnie bosymi stopami błyszczące odłamki szkła a Pusia cieszyła się z mojej zmyślności. Wkrótce doszliśmy do bramy parku. Jak zwykle obejrzałem sobie tablicę informacyjną, która obwieszczała, że nie wolno deptać trawy, śmiecić a ponadto każdy Xylob, który nie sprzątnie odchodów swojego człowieka, zapłaci karę piętnastu punktów urlopowych. Jak zawsze, po przeczytaniu owego pouczenia, zacząłem się nerwowo prężyć i szukać miejsca na zrobienie kupy. Pobiegłem za gęsty krzak akacji i ukucnąłem. Nieopodal rosły mięsiste liście łopianów, więc urwałem ich naręcze i podtarłem tyłek. Pusia, jak zwykle złożyła macki w zachwycie nad moim dobrym wychowaniem, więc wyskoczyłem na alejkę bardzo z siebie zadowolony. Z naprzeciwka nadchodziła Pani Funia z Abrahamem. Jej czarnoskóry, potężny człowiek, zazwyczaj dumnie prężący swoje muskuły, dzisiaj był dziwnie osowiały a jego kruczoczarne loki, za którymi szalała połowa samic z parku, przyprószyła siwizna. Pusia najwyraźniej też to zauważyła.
- Dzień dobry Pani Funiu – zagaiła.
- Dzień dobry – odparła radośnie stara Xylobka, szczerząc w stronę mojej młodej pani pokryte pleśnią szczękoczułki.
- Co ten Pani Abraham dzisiaj taki osowiały?
- Ach, moje dziecko! – westchnęła z ubolewaniem Pani Funia. – Musiałam wykastrować mojego kochanego człowieka. Ciągle mi się wyrywał, a ja już siły nie mam… Internista, no wiesz, lekarz od ludzi, powiedział, że to przytemperuje go trochę i złagodzi charakter. Ale on jakiś taki nieswój. Boli go może jeszcze …
- No tak. - zmieszała się Pusia, podczas gdy ja bezwiednie zasłoniłem genitalia i zerknąłem na zobojętniałego na los Abrahama. – Do zobaczenia! – ukłoniła się i pociągnęła mnie w stronę jeziorka.
Wokół lazurowej wody rozciągał się pokryty soczystą zielenią trawnik. Jak okiem sięgnąć, na kocykach siedziały rodzinki Xylobów i przysłaniając mackami oślepione słonecznym blaskiem oczodoły, zdawały się z upodobaniem śledzić poczynania swoich ludzi. Niektórzy rzucali do siebie dmuchaną piłkę, inni bawili się w berka, jeszcze inni z piskiem wbiegali do wody. Ludzki raj. Podskoczyłem z entuzjazmem a Pusia dobrotliwie pogłaskała mnie po głowie.
- Adam! – zakomenderowała żartobliwie, odpinając smycz. – zachowuj się!
Otarłem się o jej dolne macki i pognałem w stronę jeziorka. Już z daleka wypatrzyłem tam Milenę, moją złotowłosą kobietę. Siedziała grzecznie na okalającym jeziorko żółtym piasku i grzecznie, acz stanowczo odganiała od siebie kilku konkurentów rasy azjatyckiej.  Rzuciłem spojrzeniem na Pusię, która najwyraźniej dojrzała w tłumie swoją koleżankę Czikę. No tak, zajmą się rozmową na długo i nie będą nas wołać. Wyhamowałem tuż przed stopami mojej dziewczyny.
Tego Wam jeszcze nie mówiłem, ale moja cudowna wybranka nie była dobrym człowiekiem dla swojej rodziny. Nigdy się nie łasiła, nie ocierała i ledwie tolerowała swoich Państwa. Oburzała się zresztą, gdy tak o nich mówiłem. Milena nazywała ich nadzorcami. Patrząc na nią teraz cielęcym wzrokiem, kompletnie zignorowałem różnice poglądów.
- Jaka Ty piękna jesteś! – westchnąłem i podszedłem do niej.
Moja złotowłosa księżniczka objęła mnie ramionami a ja zacząłem ją całować. Z pobliskiego koca rozległ się piskliwy okrzyk jakiejś nawiedzonej Xylobki.
- Parzyć się będą! Skandal! Dlaczego nikt tego człowieka nie wykastrował! – wrzeszczała, zasłaniając macką oczy swojego synka.
Odskoczyłem od Mileny i gestem głowy wskazałem jeziorko. Podeszła z gracją do brzegu i wskoczyła do wody na główkę. Paru znudzonych Xylobów apatycznie klasnęło w dłonie. Ja okrążyłem pobliskie krzaki i ostrożnie wsunąłem się do wody. Po chwili moja mokra, ukochana Złotowłosa wynurzyła się tuz koło mnie i stając pewnie na dnie, zagarnęła do tyłu mokre, długie włosy. Przełknąłem z trudem ślinę i gapiłem się jej cycki. Ruszyłem ku mojej ludzkiej nimfie, lecz zanim się z nią zwarłem, ta stanowczo się odsunęła.
- Są ważniejsze sprawy – powiedziała.
- Tak? – odparłem głupkowato i ugiąłem kolana, by ukryć pod taflą wody swój wzwód.
- Znasz Krystynę? – zapytała Milena, udając, że nie widzi mojego poruszenia.
- To ta czerwonoskóra z czarnym warkoczem? Bardzo rzadka rasa, jej Pani zapłaciła za nią fortunę podobno.
- No właśnie ta. – skwapliwie potwierdziła moja złotowłosa piękność.
- No i co z nią?
- Puściła się z Abrahamem, pamiętasz tego czarnego, wielkiego kolesia?
- Dzisiaj go spotkałem – odparłem i zadrżałem na owo wspomnienie.
- No właśnie – skwitowała Milena. – Wykastrowali go. Ale Krystynie zabrali dzieciaka. I to zanim skończyła karmić. To chyba jeszcze gorsze, nie uważasz?
- Tak? – odparłem, nie całkiem przekonany, zachowawczo masując członka.
- Tak! – Kryśce zabrali dzieciaka, bo rasowy nie był, no wiesz, mieszanka, i utopili, tu w jeziorku.
- Milenko, to typowe zachowanie Xyloba, nie możesz aż tak tego brać do siebie – próbowałem załagodzić.
- Gówno wiesz! – wrzasnęła Milena. – Ja też się spodziewam dziecka i jak się tylko urodzi, to mi go zabiorą i utopią.
Wolałem nie pytać, czy to mój dzieciak, zwłaszcza, że Czika, Pani mojej Mileny właśnie podniosła się z trawy i zaczęła ja przywoływać. Moja złotowłosa parsknęła wściekle, wyprostowała się dumnie i ruszyła w stronę właścicielki.
- Milena! – wrzasnąłem. – Co mam zrobić?
- Dowiedz się od profesora, gdzie mieszkają wolni ludzie! – rzuciła przez ramię i podeszła z godnością do Cziki. Pozwoliła założyć sobie smycz i dostojnie pomaszerowała alejką w stronę domu. Po raz pierwszy w życiu ucieszyłem się, że wyższa rasa nie rozumie naszej prymitywnej mowy. A po chwili dokładnie to samo mnie zmartwiło.
Jak miałem się czegokolwiek dowiedzieć od profesora Azorka, skoro nie umiałem artykułować w jego języku? A tak poza tym, co to w ogóle za pomysł. Wolni ludzie? Niedorzeczność.
Otarłem się o nogi Pusi, odczekałem grzecznie aż zapnie mi smycz i podreptałem za nią w stronę domu.
Wszedłem po cichu do gabinetu profesora Azorka. On sam siedział pochylony nad biurkiem i w ciepłym świetle lampy studiował jakieś opasłe tomiszcze. Stanąłem onieśmielony tuż za progiem i zerknąłem na ciągnące się wzdłuż ścian półki, wyładowane ogromnymi książkami. Każda z nich sięgała mi pewnie do pasa i ważyła tyle, co ja. Pani profesorowa z olimpijskim spokojem znosiła dziwne zainteresowania męża, choć głośno wyrażała swoją opinię na temat kolekcjonowania starych, papierowych tomów.
- Cały gabinet zawalony tymi starociami! – gderała bardziej do siebie, choć patrzyła w moją stronę. Często prowadziła takie monologi podczas szykowania posiłków. Ja z wiadomych względów nie odstępowałem jej wtedy nawet na krok.
- Po co to? Ja rozumiem, historią się zajmuje zawodowo, ale po cóż to wertować te książki, kiedy można wszystko wywołać z chipa. – ciągnęła lekko poirytowanym głosem i z roztargnieniem rzucała mi na ziemię okrawki sojowego sera.
Miałem wyłącznie mgliste pojęcie o czym mówiła. Wiem, że Xylobom wszczepiano chipy, dzięki którym mogli się kontaktować z innymi, uczyć się, tak jak moja Pusia, albo czytać informacje, jak moja pani. Podobno nawet do oglądania telewizji nie był potrzebny kąt holowizyjny, lecz nasi domownicy lubili wspólne wieczory przed hologramem. Pani twierdziła, że to cementuje więzi rodzinne. Ja w każdym razie o chipach wiedziałem tyle, że gdy byłem małym dzieckiem, to internista wstrzelił mi w małżowinę uszną kolczyk, dzięki któremu nie można się zgubić.
Profesor oderwał gałki oczne od książki i zapatrzył się w czerń nieba za oknem. Westchnął ciężko i uderzył zwiniętą w kłąb macką o blat biurka. Pisnąłem przestraszony.
- Adam! – odwrócił się w moją stronę Azorek. – Nie bój się! No chodź tu do mnie ludziku! – dodał łagodnym, zachęcającym tonem.
Podszedłem ostrożnie i polizałem mackę profesora. Ten pogładził mnie pieszczotliwie, podniósł ostrożnie i usadził w gnieździe swoich dolnych macek. Miałem stąd wyśmienity widok na księgę, która studiował.
- Zawsze mnie zastanawiało. – powiedział po chwili profesor. – Po co natura obdarzyła was ludzi takimi chwytnymi, maleńkimi mackami.
Uchwycił moją dłoń i przez chwilę analizował jej budowę w świetle lampki. Ja sam też czasem sobie zadawałem to pytanie. Nie umiałem niczego stworzyć, ani tak naprawdę chwycić. A może nigdy nie próbowałem? Dłonie służyły mi do uchwycenia mojej złotowłosej Mileny, albo do podrapania się. Umiały zacisnąć się w pięść, gdy podskoczył mi jakiś żółtek w parku, albo zerwać garść łopianu do podtarcia tyłka. Może umiały więcej?
- Zobacz – ciągnął dalej uczony. – Ta najmniejsza, najgrubsza wypustka, przy odpowiednich ćwiczeniach mogłaby uchwycić z pomocą pozostałych, nawet najmniejszy przedmiot. Jak to jest, że nigdy nie próbujesz?
Teraz, gdy to powiedział, sam się nad tym zacząłem zastanawiać. Dlaczego nie próbuję uchwycić szczotki do włosów, by rozczesać moje długie loki? Dlaczego wolę chłeptać wodę z miski, choć mógłbym ją wziąć w dłonie i przytknąć do ust?
- Czytam teraz bardzo starą rzecz. Tobie to zapewne bez różnicy, ale jest to święta księga napisana przez uczniów Xylosa. Trudno się ją czyta, nawet jeśli się zna starożytne języki naszych praojców. Opowiadają oni o zalążkach naszej świetnej cywilizacji. Z tego co zrozumiałem, to było zupełnie inaczej, niż uczymy się w szkołach. Wmawiali nam, że powstaliśmy z wody i minerałów Ziemi a także z tchnienia Świętego Xylosa. A tu, w tej księdze – popukał macką pożółkłą kartę – twierdzą, że odebraliśmy Ziemię ludziom.
Parsknąłem śmiechem. To kolejna rzecz, która tak bardzo różni nas od Xylobów. Oni w chwili rozbawienia klekoczą szczękoczułkami.
- Przeziębiłeś się biedaku? – zatroskał się profesor, błędnie interpretując moje parsknięcie.
Otulił mnie własną macką i przytulając do boku, ponownie zagłębił się w księgę. Poczułem obezwładniające ciepło i poczucie bezpieczeństwa. Właśnie zasypiałem, gdy w mój letarg wbiły się ciche słowa profesora. Szeptał.
- Po dniach stu przeszło – choć może i o tysiąc chodzi, nigdy nie zrozumiałem do końca tych starożytnych miar czasu, wtrącił profesor – nasz matecznik osiadł na mieliźnie ocalenia. Organy dyszne, tak zmaltretowane trudem wędrówki chwytały z mozołem tamtejszą mieszaninę gazów. Uporczywość wilgoci zabiła wkrótce wielu z nas, lecz najsilniejsi wytrwali. Szybkośmy się uporali z prymitywną formą życia i w niedługim czasie powstał nasz nowy dom. Tak Xylos objawił swoją wolę i w podzięce nazwaliśmy się Xylobami. Łaska jego powielekroć spływała na nas. Ci, co zwali się ludźmi,  nie mogli się mierzyć z wolą naszego Pana...
Azorek urwał raptownie i poderwał się na równe nogi, zrzucając mnie na podłogę.
- Wiedziałem! – wrzasnął i zaczął skakać po pokoju, odbijając się wszystkimi czterema dolnymi mackami.
Siedziałem i lekko oszołomiony rozcierałem obite pośladki, gdy do gabinetu wpadła pani.
- Ciszej! Pusia właśnie usnęła! – zaczęła strofować męża.
- Przepraszam – zmitygował się profesor. – Żono, wiedziałaś, że krewniacy Adama kiedyś rządzili naszą Ziemią? – zapytał, patrząc na panią filuternie.
- Nie pleć bzdur! Adam, idziemy na spacer!
Poderwałem się na równe nogi i wybiegłem do przedpokoju, by okazać swój entuzjazm. Podbiegłem do smyczy, co było elementem rytuału i uchwyciłem ją, jak co wieczór w zęby. Po chwili wypuściłem ją z twarzy i przyjrzałem się znajomej lince z zastanowieniem. Pogłaskałem jej chropowatą fakturę i nieśmiało spróbowałem podnieść za pomocą kciuka i palca wskazującego. Skąd wiedziałem, jak nazywają się palce? Tę wiedzę ludzie przekazują sobie na spacerach. Staramy się przekazać napotkanym dzieciom, jak największą liczbę słów.
Smycz wypadła spomiędzy rozedrganych palców, gdy Pani na mnie zabuczała zachęcająco.
- Poczekaj, zapnę tylko i idziemy.
Wyszliśmy w mrok matecznika. W końcu alejki mignęła złota iskierka. Pobiegłem w jej kierunku, naciągając mocno smycz.
- No dobrze, dobrze. – powiedziała pani i poszła w narzuconym przeze mnie kierunku.
Po chwili dopadłem do sikającej na trawniku Mileny.
- Za dużo sikam. – poskarżyła się. – Już się zorientowali, że będę miała dziecko i chcą je uśpić, jak tylko się urodzi. Moja nadzorczyni powiedziała, że nie zniesie brudzącego bachora w mieszkaniu.
Pani witała się właśnie z sąsiadką i kompletnie nie zwracała na mnie uwagi. Pomogłem Milenie wstać i zaprowadziłem ją za pobliskie krzaki. Spojrzałem na swoje drżące dłonie i nakierowałem je na obrożę mojej dziewczyny.
- Co robisz? – zapytała.
- Gdzie usłyszałaś o wolnych ludziach? – odpowiedziałem pytaniem, mocując się jednocześnie z maleńkim zapięciem skórzanego paska.
- Czika czytała baśń… - wyjąkała Złotowłosa.
Obroża opadła na ziemię z subtelnym brzęknięciem.
- Spróbuję odpiąć moją, ale jeśli mi się nie uda, to uciekaj beze mnie. – powiedziałem.
Skupiając wszystkie zmysły, naprowadziłem palce na kark. Uspokoiłem oszalały oddech i odpiąłem zamek. Z brzękiem walącego się poczucia bezpieczeństwa, w trawę opadła moja czerwona obróżka, którą nosiłem na szyi od dziecka.
- W prawo i czołgaj się po cichu. – rozkazałem.
- Nie mogę pełznąć. – poskarżyła się Milena.
Otaksowałem wzrokiem jej pęczniejący brzuch.
- Idź na czworaka.
Odeszliśmy bezszelestnie na bezpieczną odległość i wstaliśmy na nogi. Milena otrzepała uwalane trawą kolana. Przyglądałem się jej przez chwilę w milczeniu, po czym rzuciłem się do niej z obnażonymi zębami. Cofnęła się instynktownie, ale nie zdołała zrobić uniku. Wgryzłem się w ucho i po chwili ująłem dłoń dziewczyny. Wyplułem na nią zakrwawiony chip. Milena najwyraźniej zrozumiała moje intencje, bo stanęła na palcach i zanurzyła zęby w mojej małżowinie. Bolało, gdy nieporadnie szarpała skórę, ale nie wydałem z siebie żadnego odgłosu.
- Adam? Dokąd idziemy? – przerwała nocną ciszę Złotowłosa.
Nie odpowiedziałem. Instynktownie ruszyłem w stronę lasu.

środa, 12 września 2012

Opowiadanie - Na początku był człowiek część 1

Witajcie!

Opowiadanie Na początku był człowiek ukazało się drukiem w styczniowym numerze miesięcznika SFFH. Muszę przyznać, że był to tekst, którego logika i spójność nastręczyła mi jak dotąd najwięcej trudności. Przywykłam do zamykania w całość wielowarstwowych historii, ale w tym tekście rzuciłam siebie i swoich bohaterów w kompletnie oderwane od naszych ziemskich warunków życia środowisko. Wiecie jak wiele zmian to pociąga? Trzeba zadbać o  inne zwyczaje, inne skojarzenia, cele i nawet inaczej konstruować dialogi. Można się wyłożyć na byle detalu : )
Czytelnicy SFFH niespójności nie znaleźli a mnie kopnął zaszczyt w postaci zaliczenia podium w ankiecie na najlepsze teksty numeru.
Ale i tak moim najcenniejszym laurem jest mail od czytelnika, który dla połechtania własnej próżności przytaczam w całości:

Dzień dobry smile
Chciałem tylko podzielić się spostrzeżeniem, że "Na początku był..." to nie tylko najlepsze opowiadanie numeru ale także jeden z najfajniejszych tekstów jakie w ogóle czytałem. Gratuluję prawdziwego talentu oraz niebagatelnych umiejętności smile
pozdr.

Kuba T.

I między innymi dlatego uznaję ten tekst za bardzo dla mnie ważny. Mam cichą nadzieję, że spodoba się i Wam.


Na początku był człowiek


Ad-eim pomasował stłuczone kolano. Nie pierwszy raz wylądował na ziemi po spotkaniu z bandą szkolnych matołów. Arkusze rozsypały się po korytarzu i najwyraźniej miały zamiar zjednoczyć się z organizmem. Ich cienka, skonstruowana z martwego naskórka, materia chętnie poddawała się strużce soków trawiennych cieknącej rynsztokiem jelit żywiciela. Chłopak poderwał się na równe nogi i wyzbierał notatki. Ka-han, ten kretyn z sąsiedniej klasy parsknął szyderczo przyglądając się nieporadnym ruchom. Ad-eim podniósł się nieporadnie i unikając wzroku Ka-hana omiótł spojrzeniem pomieszczenie. Tkanka pulsowała nerwowo, a szkolne korytarze poddawane były coraz większej aktywności.
Ka-han tak naprawdę nie miał chęci pastwić się nad tym cherlawym gnojkiem, ale szkoła właśnie się skończyła i ten etap życia odchodził do przeszłości. Paczka Ka-hana właśnie opuszczała budynek, by wraz z innymi dzieciakami świętować zakończenie nauki podczas siedmiodniowej balangi. Jeśli opowieści o Święcie Wiosny są, choć w połowie prawdziwe, to czekała ich niezła impreza. Skopanie tego żałosnego szczyla to tylko dopełnienie pewnej tradycji. Takie, można powiedzieć, sentymentalne pożegnanie szkoły.
Kumpel Ka-hana, Je-fir, szturchnął przywódcę w ramię i wskazał mu miejsce za plecami ich ofiary. Na środku korytarza wypiętrzała się właśnie fontanna trawienna. Wszystkie dzieciaki wiedziały, że należy omijać je z daleka. Podstawowa mądrość życiowa wyniesiona z habitatu.
Ad-eim zgarnął arkusze i garbiąc się przemknął pospiesznie w stronę wypiętrzenia będącego pod kontrolą Pani New’u. Na podium stała nauczycielka odziana w szatę, która była atrybutem jej urzędu.
– Spóźniłeś się! Usiądź – poleciła mu cierpko i rozpoczęła przemowę. – Dzisiaj kończycie szkołę. Za kilka minut zaczniecie tygodniową, szaloną imprezę ku czci żywiciela. Dalej inni pokierują waszymi losami, ja w każdym razie starałam się przez ostatnich kilka lat wpoić wam posłuszeństwo!
Nauczycielka podeszła do pulsującej błony okiennej i zapatrzyła się w kolorowe pęcherze głównego rynku. Widowisko jak zwykle zaprze dech w piersiach, i jak zwykle obróci w niwecz jej wychowanków. Pani New’u po raz kolejny podczas zmiany pokoleń ograniczyła się do beznamiętnej miny i zawilgoconym wzrokiem po raz ostatni omiatała swoich uczniów. Mały Da-rik tak wyrósł i wyprzystojniał, że do ostatniego dnia Pani Newu miała nadzieję, że uda się go ocalić. Mądry, uroczy i wyjątkowo zbudowany dzięki zamiłowaniu do sportu bardzo spodobał się Radzie, ale jego masa przesądziła o sprawie. Żywiciel doskonale wyłapuje tłuste kąski.
Pani New’u przysiadła na degenerującej się ławce i zatopiła twarz w dłoniach. Ile to już pokoleń dzieci? Ile godzin radości ? I co dalej?
Każda klasa liczy zawsze czterdziestu chłopców. Pełne przeszkolenie trwa piętnaście cykli, potem Rada wyznacza tylko jedną osobę z klasy, by przekazała pamięć pokolenia następnym. Trzydzieści dziewięć istnień jest skazanych na zagładę. A klas jest zawsze dziesięć. Rachunek istnienia jest prosty – najlepszy uczeń z klasy dostępuje zaszczytu życia. Reszta musi się poddać trawiennym strukturom żywiciela, który nie jest w stanie żyć bez białka, a białko nie jest w stanie żyć bez nosiciela, w dochodzących do minus dwustu stopni mrozach na planecie. Pomiędzy następującymi cyklicznie orgiami obżarstwa gad zadowalał się okazjonalnymi absorpcjami, co Rada skrzętnie tuszowała.
Ławka z bulgotem zjednoczyła się z tkanką, więc Pani New’u wstała z przesadnym ociąganiem, próbując zaakcentować swoją wolę wstania. Co oczywiście było bzdurą; każdy wiedział, że wola tkanki jest najważniejsza. A człowiek może co najwyżej gładzić jej pulsujące, ciepłe fragmenty z nadzieją, że ta przychyli się do jego potrzeb. Klasy i korytarze istniały tylko dlatego, że przez piętnaście cykli gad pozostawał w stanie hibernacji zimowej. Po planecie hulały mrozy, więc aktywność metabolizmu żywiciela ograniczona była do minimum, a tkankę można było nieomal dowolnie formować. Obecnie planeta zmierzała stanowczym kursem w stronę wiosny. Kąt nachylenia gwiazdy na siedem dni wyzwoli w gadach chęć życia, jedzenia i prokreacji. Tkanka wygładzi się, wymknie spod kontroli Rady, a układ trawienny żywiciela zażąda protein. Ludzkich protein. Uroczych, jędrnych kilkunastoletnich ciał.
Nauczycielka zerknęła na główny plac, na którym wypiętrzyły się stragany i stoiska.
– Dzisiaj kończysz szkołę – odwróciła się od okna i spojrzała badawczo na Ad-eima. – Dzisiaj – podjęła po chwili milczenia – pobiegniesz na rynek, by zgodnie z opowieściami, które znasz od dziecka wziąć udział w najbardziej ekscytującej zabawie. Ty i twoi przyjaciele macie pełne siedem dni na beztroską zabawę. Potem podejmiecie zupełnie nowe funkcje.
– Mówiła pani o tym na lekcjach – odparł Ad-eim.
– Mówiłam, to prawda. – Pani New’u przechadzała się miarowo po sali i nerwowo zaplatając dłonie na piersiach co chwilę zerkała w stronę głównego placu. – Nie mówiłam natomiast, jakie to zadania.
– Podobno tego mamy się dowiedzieć potem – szepnął chłopak.
Wszystko w nim było tak cholernie denerwujące, poprawne i bez zarzutu. Nauczycielka była wściekła, że musi uświadomić właśnie tego dzieciaka.
– Wszyscy dowiedzą się po zabawie, ty jednak dowiesz się teraz i gwarantuję ci, że to zmieni kompletnie całą twoją wiedzę o życiu.
– Zawsze słuchałem i robiłem notatki z pani lekcji – odparł chłopak obronnym tonem.
– A to wszystko gówno było! – wrzasnęła Pani New’u sama nie wiedząc czy irytuje ją rutyna informowania ucznia, że wszystko o czym mówiła to wierutna bzdura, czy też źródłem zdenerwowania jest konkretnie chłopak, którego nigdy nie lubiła. Nauczycielka ponownie zerknęła przez okno w stronę placu. Jej wychowankowie krążyli grupkami, śmiejąc się, popychając i zaczepiając samice z żeńskich klas. Mieli z nimi bezpośredni kontakt po raz pierwszy w życiu.
– Nie rozumiem – wyjąkał Ad-eim .
– Ad-eim – nauczycielka postarała się wtłoczyć maksimum ciepła w imię wychowanka – zostałeś wybrany, by wkroczyć do dorosłej społeczności.
– Dziękuję – odrzekł zdawkowo chłopak nie wiedząc, że oznacza to jako jedyny z czterdziestu i jako dziesiąty z czterystu dostąpiłeś dzisiaj zaszczytu dalszego życia.
Pani New’u poczuła nagle, że jest stara. Nigdy nie miała problemów z obcesowym informowaniem wybrańca, że on przeżyje, a reszta jego kolegów zginie. Ad-eima czekał rodzaj stypy, po której jako jedyny pozostanie żywy. Bal trupów był dla kolejnych wybrańców szokiem. Lata prania mózgów, obietnic, że po zakończeniu szkoły otrzymają nowe ekscytujące zadania zderzały się nagle z wiedzą, że siódmego dnia wszyscy zginą. Znikną młodzieńcze plany i marzenia. Zostanie tylko on i dziewięciu jemu podobnych. A z żeńskich klas normalnego życia dostąpi tylko jedna samica. Królowa tygodnia przemiany. Nauczycielka pogładziła mechanicznie klatkę piersiową. Wiele się nie zmieniło. Sukces życia zawdzięczała jędrnemu ciału i urodziwej twarzy. Nieprzeciętny intelekt oczywiście doprowadził ją do miejsca, w którym mogła dowolnie wybierać chwilę poddania się działaniu soków trawiennych żywiciela, ale ciągle pamiętała, że przepustkę do życia zapewniło jej zdrowe i piękne ciało królowej. Nauczycielka nie miała pojęcia kto zadecydował o ocaleniu Ad-eima. Ona tylko przekazywała informacje i łudziła się, że skrupulatne sprawozdania z postępów jej wychowanków jeszcze zmienią wyrok przed końcem siódmego dnia wiosny.
Pani New’u świdrowała chłopaka nienawistnym spojrzeniem.
Ad-eim kręcił się przez chwilę na niewygodnym, redukującym się stołku, by poderwać się z niego i stanąć w pobliżu pulsujących drzwi.
– O co pani chodzi? – warknął wyzywająco.
To nie było nic osobistego. Ad-eim zwyczajnie nie był tym, na którego czekała. Tyle lat szukała swojego synka i każdą twarz analizowała pod kątem podobieństwa do siebie, lub do mglistego wspomnienia ojca. Tak właściwie to Pani New’u nie miała nawet gwarancji, że wydała na świat chłopca. Przekleństwem wiosny były wyrastające bez ostrzeżenia fontanny maszke, która gubiła zmysły. Ludzie, nauczeni, że należy omijać szerokim łukiem źródla trawienne, lgnęli jak ćmy do gruczołów produkujących skondensowane podniecenie. Żywiciel szykował się do aktywności płciowej i siłą rzeczy tłoczył doznania swoim pasożytom. Pani New’u widziała to wiele razy, ale zawsze cieniem na festiwalu życia i śmierci kładły się jej osobiste wspomnienia. Za mniej więcej pięć godzin z każdego zakątka degenerującego się placu wytryśnie maszke i pogrąży w chaosie chuci cały rocznik, a nauczycielka ponownie zanurzy się we wspomnieniach pewnego zapłodnienia w obliczu kosmosu. Bowiem w siódmym dniu gad obnaży nieomal przezroczysty brzuch i przez pulsujące powłoki ludzie ujrzą zewnętrzny świat. W chwili słabości żywiciel legnie na wznak, by po kilku godzinach odwrócić się na grzbiet i zagrzebać głęboko pod ziemię. Te kilka godzin, szczyt ekstazy i nieziemska rozkosz to całkowity sens istnienia. Nieprofesjonalne westchnienie, które wydarło się z klatki piersiowej Pani New’u stłumiło dźwięki towarzyszące wchłanianiu się drzwi i ścian sali lekcyjnej.
– Czego pani ode mnie chce? – ponowił pytanie Ad-eim odskakując na bezpieczną odległość od drzwi.
– Ad-eim! – zaczęła strofującym głosem, lecz po chwili znacznie zniżyła ton. – Chłopcze, za chwilę zrozumiesz, dlaczego tak ciężko jest mi z tobą rozmawiać. Pamiętasz lekcje o naszym żywicielu?
– Żywiciel zapewnia ludziom ochronę przed światem zewnętrznym. Dzięki niemu możemy istnieć. Zapewnia nam ciepło i nas żywi – chłopak wyrecytował szkolną formułkę.
– A teraz zachodzi pytanie, czym on sam się żywi?
Ad-eim patrzył nieprzeniknionym wzrokiem na nauczycielkę a po chwili wraz z grymasem zrozumienia na jego twarzy odmalowało się przerażenie.
– Nie! – krzyknął.
– Teraz już wiesz, co miałam na myśli mówiąc, że zostałeś wybrany. Nie wiem dlaczego właśnie ty, ale jako jedyny ze swojej klasy będziesz dalej żyć. A teraz grzecznie pójdziesz świętować wraz ze wszystkimi i nie powiesz nikomu nic z tego, co tu usłyszałeś. Siódmego dnia ktoś z Rady powie ci co masz dalej robić. I od razu uprzedzając twoje myśli ostrzegam cię, że jeśli piśniesz komukolwiek choć słowo, to Rada dysponuje kandydaturą zastępczego wybrańca. Zresztą – Pani New’u wzruszyła ramionami – i tak nikt by ci nie uwierzył. Za parę godzin wszyscy zmienią się w bandę durniów. Dla ciebie natomiast lepiej by było, gdybyś nie korzystał z maszke.
Chłopak stał oszołomiony, niezdolny do wykonania najdrobniejszego ruchu.
– Możesz odejść – odprawiła go i ponownie odwróciła się w stronę otworu okiennego.
Ad-eim, jak pijany krążył po topniejących korytarzach. Mijał gabloty z coraz mniej wyraźnymi plakatami. Jeden z nich krzyczał czerwonymi literami Znajdź nasze stoisko podczas festiwalu. Atrakcyjne oferty pracy! Inny głosił Absolwencie! Nie składaj swojego losu w niepewne ręce! Dołącz do nas. Chłopak widywał je codziennie, ale dopiero teraz docierała do niego skala oszustwa. Przez chwilę pomyślał, że Pani New’u zwariowała, ale elementy układanki tak niepokojąco gładko wskoczyły na swoje miejsce, że aż się zdumiał, czemu nigdy nie zadał sobie pytania, skąd żywiciel czerpie pożywienie. Dlaczego właśnie on? Co wyróżniało go z tłumu nastolatków? Nauczycielka wspominała, że został wybrany jako jedyny z klasy, ale czy to oznacza, że z innych klas też ktoś otrzymał przepustkę do przyszłego życia? Ad-eim odwrócił się od kłamliwych ogłoszeń i pospiesznie ruszył w stronę wyjścia. Schody praktycznie przestały istnieć i trzeba było się nieźle nagimnastykować, by zeskoczyć na dziedziniec. Ku zaskoczeniu chłopaka podłoże było miękkie i elastyczne. Najwyraźniej transformacja dokonywała się także i tu. Dalej, w głębi placu kłębiły się grupki podekscytowanych absolwentów. Niektórzy głośnymi okrzykami zachwytu komentowali wypiętrzające się powoli gruczoły maszke, a inni krążyli pomiędzy stoiskami oferującymi maleńkie ciasteczka i chrupki produkowane z suszonej tkanki. Sprzedawcy zachwalali czapeczki i baloniki, a w głębi placu tłoczyły się stragany reklamowane w szkolnej gablocie. Ogromne napisy namawiały do skorzystania z usług pośrednictwa w znalezieniu satysfakcjonującej posady, zachwalały pracę w lecznictwie, edukacji a jedno ze stoisk zachęcało do składania swoich ofert do Rady. Tam właśnie zmierzał Ad-eim torując sobie drogę w gwarnym tłumie. Nieopodal stoiska z kolorowymi obrazkami wypatrzył Je-fira, pojawienie się tego półgłówka oznaczało, że Ka-han z pewnością kręci się gdzieś w pobliżu. I rzeczywiście, zaledwie kilkanaście metrów dalej osiłek nadskakiwał jakiejś samicy, która kompletnie go ignorowała. Ka-han, dla którego argument siły był jedyną pewną receptą na osiągnięcie celu doskoczył do niej i brutalnie pociągnął za rękę.
Ad-eim wycofał się pospiesznie i omijając śmiertelnego wroga próbował wtopić się w tłum. Dopiero, gdy ominął strefę zagrożenia przyjrzał się bacznie mijanym ludziom. Znakomitą część z nich znał ze szkoły, ale krążące grupkami samice widział z bliska po raz pierwszy w życiu. Zdziwiły go wyraźne różnice w budowie. Samice były drobniejsze, bardzo podobne do Pani New’u, ale w przeciwieństwie do niej nieosłonięte szatą z tkanki. Tego zaszczytu, zgodnie z wyniesioną z lekcji wiedzą, dostępowali wyłącznie członkowie Rady, których Ad-eim spotkał, poza Panią New’u, raptem kilku, a wszyscy bez wyjątku byli nauczycielami. Dziewczęta miały wypukłe piersi i gładkie łona, których harmonii nie zakłócały żadne zewnętrzne organy. Ich głowy pokrywały dziwne, bardzo jasne zakończenia. Nie widziało się ani jednej z błyszczącą, gładką czaszką. I było w nich coś niepokojącego. Jakaś tajemniczość, której chłopak nie pojmował, a którą chętnie by odkrył. Niewiele miejsca w szkolnym materiale poświęcono samicom. Uczniowie musieli zadowolić się wiedzą, że nie wolno im się do nich zbliżać i że spotkają je podczas Święta Wiosny.
Ad-eim niechętnie oderwał oczy od stojącego nieopodal stadka dziewcząt i skupił się na dotarciu do stoiska Rady. Wierzył Pani New’u, ale młodzieńczy optymizm pozwolił mu także uwierzyć, że tych wszystkich roześmianych ludzi można jeszcze jakoś ocalić. Nie wiedział jak, tego właśnie chciał się dowiedzieć. I miał nadzieję, że zbliżenie się do Rady pozwoli znaleźć odpowiedzi na wszystkie pytania. Miał siedem dni.
Pani Saf’u otuliła się szczelnie szatą i zerknęła z westchnieniem na swoje wychowanki. Rozpierzchły się pomiędzy samcami, lecz nadal tworzyły kilkuosobowe grupki. Budynek szkoły właściwie przestał już istnieć i ze swojego miejsca na wzniesieniu tkanki nauczycielka obserwowała Panią New’u. Znała tę starszą o trzydzieści cykli koleżankę ze spotkań Rady, na których obydwie składały obszerne raporty o swoich wychowankach. Kobieta nie zrobiła na niej dobrego wrażenia. Pani Saf’u uważała, że nauczycielka samców jest zimną i wyrachowaną suką. Już sam fakt, że przeciwstawiła się swojej własnej płci i naucza w klasach męskich, Pani Saf’u uznawała za policzek, a wyniosłe zachowanie starszej samicy w stosunku do nauczycielek z klas żeńskich sprawiało, że w szkole dla dziewcząt nikt o Pani New’u nie powiedział nawet jednego ciepłego słowa.
Cóż z tego, że tamta już czterokrotnie była świadkiem Święta Wiosny? Ten pierwszy raz, podobnie jak u wszystkich ocalonych kompletnie się nie liczy. Żaden z wybrańców nie ma wiedzy, ani wspomnień, które mogłyby pomóc w zrozumieniu cyklu przemian. Później Pani New’u trzykrotnie wydawała na rzeź swoich wychowanków, co oznacza, że żyje już sześćdziesiąt cykli, podczas gdy Pani Saf’u właśnie zamierza uśmiercić swoją pierwszą w życiu klasę. Żyje dopiero trzydzieści cykli i jest szczęśliwa, że udało się jej uniknąć zagłady. Pamięta w najdrobniejszych szczegółach rozmowę, jaką piętnaście cykli temu, w degenerujących się ścianach żeńskiego dormitorium przeprowadziła z nią jej nauczycielka, stara Pani Lib’u, która zresztą odeszła wtedy wraz z wychowankami, ponieważ jej czas decyzją Rady już się zakończył.
– Ósemko! – rzekła uroczyście, nazywając ją numerem porządkowym, ponieważ samicom zwyczajowo nie nadawano w habitacie imion i w dormitorium hołdowano tej tradycji.
– Tak, proszę pani? – dziewczyna dygnęła przed matroną, która przysiadła na brzeżku jej kojca i łagodnym ruchem gładziła znoszoną szatę, obecnie poszarpaną na brzegach i w kolorze głębokiej czerni gangreny.
– Dziecko – westchnęła ze znużeniem nauczycielka – Liczysz sobie zaledwie piętnaście cykli, a twoje ciało jest zachwycającą świątynią.
Pani Saf’u, która jeszcze wtedy nie posiadała imienia, podkurczyła smukłe nogi i wyczekująco wpatrywała się w starą Panią Lib’u. Nie śmiała wydusić choćby słowa. Wieloletnie szkolenie nauczyło ją cierpliwego oczekiwania na słowa nauczycielki.
– Jutro zaczyna się festiwal, o którym słyszałaś mnóstwo legend i opowieści. Jutro wszystkie twoje koleżanki dostąpią zaszczytu obcowania z wychowankami klas męskich. Ty także wmieszasz się w ciżbę, ale nie pozwolisz, by twoje ciało zatraciło się bez reszty. Gdy przyjdzie czas, zostaniesz wezwana.
– Nie rozumiem! – odważyła się odezwać bezimienna Ósemka.
– Zrozumiesz! – Pani Lib’u podniosła się gwałtownie i stanęła pomiędzy łóżkami Piątki i Szóstki jedynych bliźniaczek w całej szkole. – I tak bardzo się cieszę, że wybrali ciebie, jak bardzo rozpaczam nad resztą.
Nauczycielka wyszła, pozostawiając Panią Saf’u w stanie kompletnego oszołomienia. Oczywiście Pani Lib’u nie wspomniała o zbliżającej się zagładzie. Nie miało to sensu, ponieważ dziewczętom był pisany nieco inny los.
Późniejsze wydarzenia Pani Saf’u najchętniej wymazałaby w pamięci. Żadne słowa nie były w stanie oddać uczuć, jakie targały nią przez kolejne siedem dni festiwalu. Tymi, które z ledwością poddają się opisowi było skrajne przerażenie, ekstremalne podniecenie, a w końcu ulga. Głęboka, paraliżująca ciało i myśli. Teraz nauczycielka próbowała wypatrzyć Dziewiętnastkę. Wybraną, która wkrótce otrzyma imię. Trudno w tłumie jednobarwnych ciał wypatrzyć konkretne, lecz w tym przypadku nie było to niemożliwe. Dziewczyna miała długie do ucha ciemne włosy, co było niespotykane. Większość kobiecych głów zdobiło króciutkie jasne owłosienie, sterczące zabawnie na boki. Po chwili wpatrywania się w stłoczone na rynku sylwetki Pani Saf’u namierzyła wzrokiem swoją ciemnowłosą wychowankę. Pomiędzy dwoma stoiskami powstał centryczny plac okolony morzem gładkich głów. W samym środku stała Dziewiętnastka najwyraźniej nagabywana przez jakiegoś osiłka. Tuż przy budce zgromadziły się dziewczyny z klasy. Samiec ciągnął wybraną w swoją stronę, zaciskając palce na jej nadgarstkach. Jego koledzy i zwyczajni gapie płci męskiej stali bezczynnie z boku i obserwowali rozwój wypadków. Pani Saf’u podniosła się energicznie, zdecydowana przyjść z pomocą wychowance. W połowie wzniesienia osadziły ją w miejscu następujące po sobie kolejne wydarzenia.
– Ka-han! – Pani New’u z wrzaskiem wpadła pomiędzy chłopaka i wybraną. – Zostaw ją!
Chłopak nie zwrócił uwagi na nauczycielkę i szarpnął dziewczynę za ramię, jednocześnie uderzając ją w twarz. Pani New’u z całej siły pchnęła go w klatkę piersiową. Gówniarz odpowiedział gradem ciosów. Pani New’u upadła jak szmaciana lalka, a tłum uczniów zafalował gwałtownie i rozstąpił się pierzchając poza linię straganów. Ka-han rzucił się do ucieczki.
Pani Saf’u wbiegła na plac, odpychając na boki gapiów i dopadła do nielubianej koleżanki. Równocześnie nad nauczycielką pochylił się rosły chłopak. Przyklęknął i podłożył dłonie pod krwawiącą czaszkę. Pani New’u żyła, ale najwyraźniej była nieprzytomna. Wokół niej formowała się kałuża krwi.
– Chłopcze, zostań tutaj a ja pobiegnę po pomoc. Nie ruszaj się stąd! – zadysponowała Pani Saf’u i wyprostowała się ponad bezwładnym ciałem rywalki. – Jak masz na imię? – rzuciła w przelocie, nie czekając na odpowiedź.
– Da-rik – wyszeptał chłopak i wpił zrozpaczone spojrzenie w nieprzytomne oblicze Pani New’u.
Ad-eim przedarł się przez tłum i w końcu stanął przed stoiskiem reklamującym posady w Radzie. Nie umknęło mu pewne poruszenie na rynku, ale dotychczasowe życie nauczyło go, że nie warto ingerować w żadne konflikty. Kramik rozczarowywał od pierwszego wejrzenia. Tkanka zwisała w smętnym wspomnieniu świetności, a sprzedawca, zasuszony i pomarszczony staruszek był zdecydowanie nie na miejscu. Festiwal parował ciepłem młodych ciał i starość za kontuarem zbiła chłopaka z tropu. Na ladzie ujrzał kilka rzuconych od niechcenia ulotek o tak wyblakłych literach, że z trudem udawało się odcyfrować pojedyncze słowa. Szan-sa na lep.. sylabizował bezgłośnie.
– W czym mogę pomóc? – zaszeleścił sprzedawca głosem równie starym, co jego zwiotczała skóra.
– Ja… to znaczy… – Ad-eim umilkł, ponieważ tak naprawdę nie wiedział co ma powiedzieć i, co ważniejsze, co chciałby usłyszeć. Patrzył więc wyzywająco w wyblakłe oczy starego.
– Zostałeś wybrany – stwierdził sprzedawca.
– Skąd…
– Dostatecznie długo żyję, by rozpoznawać was od pierwszego wejrzenia.
– Nas?
– No nie myślisz chyba, że jesteś pierwszy? Za każdym razem jest dziesięciu.
Ad-eim odwrócił się gwałtownie i lustrował tłum w poszukiwaniu innych.
– Raczej ich nie znajdziesz. – powiedział spokojnie starzec. – I nie każdy tu przychodzi – wyprzedził formujące się w głowie chłopaka pytanie. – Podczas poprzedniego święta wiosny pojawiło się dwóch i każdy zadawał dokładnie te same pytania – wyjaśnił, widząc rysującą się w głowie dzieciaka podejrzliwość.
– A teraz? Był ktoś oprócz mnie? – wtrącił niecierpliwe Ad-eim.
– Nie. Tamtym dwóm piętnaście cykli temu też tak powiedziałem.
Ad-eima te gierki słowne zaczęły irytować a ostatnie stwierdzenie starego nad wyraz dobitnie pokazywało, że nie ma sensu oczekiwanie na szczere odpowiedzi.
– Co ja mam teraz robić? – spróbował mimo wszystko.
– Baw się, tańcz i pij maszke. – odpowiedział stary. – Niby wybranym zakazują, ale wierz mi, chłopcze, że bez tego przed końcem wiosny zwariujesz od własnych myśli. Skup się lepiej na samicach, a nie na tym co nieuchronne.
Sprzedawca fałszywej nadziei umilkł, po czym dosłownie zapadł się pod tkankę. Chłopak obszedł ladę, ale po starym nie został nawet ślad, co innego zresztą aktualnie przykuło jego uwagę. Tuż obok stoiska przebiegł Ka-han i, rozglądając się gorączkowo wzrokiem złodzieja, wśliznął się za świeżo osieroconą ladę, i skulił pod kontuarem. Nieomal otarł się o Ad-eima, ale go nie zauważył, co chłopaka akurat ucieszyło. Pospiesznie oddalił się od stoiska i skierował w stronę środka placu.

Opowiadanie - Na początku był człowiek część 2




Dziewiętnastka stała, niezdecydowana, czy pospiesznie się wycofać, czy podejść do klęczącego nad nieznaną jej nauczycielką chłopaka. Samiec podjął decyzję za nią.
– Czy możesz oderwać kawałek jej szaty? – poprosił i, widząc, że go nie rozumie, dodał – Trzeba obetrzeć twarz z krwi.
Podeszła więc i najdelikatniej, jak tylko się dało oddarła spory fragment spódnicy. Wyciągnęła drżącą rękę w stronę Da-rika, ale ten przecząco pokręcił głową.
– Musisz mi pomóc – wskazał oczami swoje dłonie, wciąż podtrzymujące ranną. Spomiędzy palców na plac ściekała krew, żarłocznie wchłaniana przez żywiciela.
Dziewczyna uklękła i zaczęła delikatnie ocierać twarz starszej kobiety.
– Dziękuję – Da-rik zerknął na samicę i uśmiechnął się do niej przelotnie, po czym ponownie utkwił zatroskane spojrzenie w nauczycielce.
– Musi wiele dla ciebie znaczyć – odważyła się odezwać Dziewiętnastka.
– Pani New’u… – odparł łamiącym się głosem – Pani New’u… Ona przeżyje, prawda? – utkwił zrozpaczone spojrzenie w dziewczynie.
– Mam nadzieję, że tak – szepnęła i odgarnęła ciemne owłosienie za ucho.
Chłopak szeptał prośby, by kobieta obudziła się i wstała. Błagał, by otworzyła oczy.
– Jest nieprzytomna – próbowała łagodnie wyjaśnić Dziewiętnastka, ale Da-rik nie słuchał.
– Pani New’u! – szeptał – Niech się Pani obudzi! Potrzebuję Pani! Proszę!
Nauczycielka poruszyła gałkami ocznymi, ale nie zdołała unieść powiek. Życie wyciekało z niej bezgłośnymi strużkami krwi. Bezpowrotnie i nieodwracalnie.
Dziewiętnastka poczuła, że na jej ramię protekcjonalnie spada ciężka dłoń. Wykręciła szyję i zobaczyła zwalistego samca, którego twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Jego ciało zakrywała szata. Członek Rady, którego nigdy wcześniej nie widziała, zacisnął kleszcze palców na jej karku i zmusił dziewczynę do podniesienia się z klęczek. Inne dłonie obezwładniły chłopaka i wyszarpnęły jego dłonie spod głowy rannej. Ich ciała, niczym bezwładne kukły zostały brutalnie ciśnięte kilka metrów dalej a nieprzytomną nauczycielkę natychmiast odgrodzono parawanami. Da-rik, kompletnie ogłupiały osłaniał twarz zakrwawionymi rękoma, a dziewczyna, której serce ścisnęło się z żalu impulsywnie przylgnęła do jego boku. Ponad jego ramieniem ujrzała Panią Saf’u. Stała, wpatrzona w uwijającego się wokół rannej Pana Lag’o, jednego z młodszych wiekiem członków Rady. Nieco dalej falował wzburzony tłum.
Pani New’u wielokrotnie zastanawiała się nad tym, co czuje umierający człowiek. Tylu wychowanków pogrzebała, że śmierć na stałe gościła w jej myślach. Gdy z habitatu przyprowadzano jej czterdziestu chłopców patrzyła w ich jasne, liczące dwa cykle twarzyczki i widziała trupy. Za pierwszym razem próbowała zdystansować się i nie przywiązywać do dzieci, ale czas błyskawicznie zweryfikował owe zamierzenia. Dzieci, pozbawione matek, lgnęły do niej i łasiły się przy każdej okazji. I każde, które choć odrobinę przypominało ją samą było nadzieją. Swoje święto wiosny pamiętała jak przez mgłę. Rozmowę z nauczycielką, Panią Roh’u tym bardziej. Nic nie jest w stanie przygotować na bezsens istnienia. A słowa osoby, która kształtuje życie od pierwszych wspomnień są akceptowalne tylko do momentu, w którym ufający opiekunowi wychowanek rozumie przekaz. Jak rozumieć słowa kochanej nauczycielki, która obwieszcza, że cała klasa zostanie pożarta przez żywiciela? Tego, o którym uczyłaś się na lekcjach, którego obrazki rysowałaś i który był bohaterem właściwie wszystkich bajek czytanych łagodnym głosem Pani Roh’u w dormitorium? Pani New’u pogrzebała w sercu tak wielu wychowanków, że twarze wirowały jej przed oczami, ale pamiętała wszystkie imiona. Wszystkie, co do jednego. Jej mózg już od dawna był cmentarzyskiem a teraz to wszystko zmierzało ku ostatecznemu zapomnieniu. Co ciekawe, Pani New’u nie odczuwała strachu. Parawany lekko ją dekoncentrowały, ale świetnie rozumiała swoje położenie. Jednego tylko było jej żal i gdyby mogła, to cofnęła by czas. Wiedziała, że Da-rik nie może być jej dzieckiem, ale i tak w każdej klasie szukała podobnego do siebie chłopca. I mamiła się zmyśloną historyjką, że odnalazła swoje dziecko. Gdyby mogła cofnąć czas, to pogłaskałaby go po głowie, przytuliła i przez sekundę, lub dwie udawaliby, że łączą ich więzy krwi.
Kręgosłup rozpuszczał się, a nogi zostały wessane w głąb tkanki, ale umysł ciągle pracował niezależnie od żywiciela. W ostatnich chwilach świadomości Pani New’u pozwoliła swoim myślom powrócić do tygodni spędzonych w habitacie. Do tych chwil, gdy poczuła, tak jak inne dziewczęta, że pęcznieje w niej nowe życie. Czerpiąc z gruczołów macicy skondensowane składniki odżywcze i prowadząc swobodne rozmowy z innymi brzemiennymi, oczekiwała dnia, w którym maleńki lokator pojawi się na jedynym znanym jej świecie. Gdy nadszedł, a zgromadzone samice zgodnie wypchnęły dzieci z macic, odebrano matkom maleństwa i wyprowadzono kobiety z habitatu. Pani New’u pamiętała, że ją zabrano do innego pomieszczenia, gdzie jakiś pomarszczony starzec pogratulował jej i ogłosił, że wkrótce obejmie ważne stanowisko. Do habitatu już nie wróciła, nie zobaczyła też dziecka i nikt nie wyjaśnił, gdzie podziały się pozostałe kobiety. Dawne czasy.
 Co ciekawe, na chwilę zanim stopiła się z żywicielem poświęciła ulotną, ostatnią myśl innemu wychowankowi, niż Da-rik. Ad-eim – pomyślała – kto teraz się tobą zaopiekuje? A potem tkanka agresywnie zaatakowała ulokowane w mózgu Pani New’u ośrodki nerwowe. Zalała ją fala bólu i czerwieni.
Ad-eim przedarł się przez tłum i zobaczył Da-rika. Klęczącego, wpatrzonego w kremowe płachty zakłócające harmonię płaszczyzn placu. Do boku niezbyt lubianego kolegi łasiła się bardzo ładna samica, ale Da-rik sprawiał wrażenie, że kompletnie tego nie rejestruje. Wybraniec energicznie podszedł do skulonej pary i stanął tuż obok tych dwojga, bezwiednie kierując spojrzenie tam, gdzie koncentrował uwagę absolutnie każdy, kto przebywał na placu. Na parawany.
– Co tam się stało? – zapytał, szukając odpowiedzi w oczach chłopaka.
Kolega sprawiał wrażenie wariata, ale tuląca go dziewczyna, nie przerywając mechanicznego gładzenia zgarbionych ramion Da-rika zdobyła się na wyjaśnienia.
– Tam – wskazała na parawan – umarła wasza nauczycielka, Pani New’u i twój kolega kompletnie się załamał.
– Pani New’u? – Ad-eim nieomal wykrzyczał jej imię. – Co ty mówisz, samico?
– Mówię, co widziałam – chłodno odparła Dziewiętnastka.
– Przepraszam, nie chciałem krzyczeć – próbował się usprawiedliwić. – Jesteś pewna, że Pani New’u…
– Widziałem to – wszedł mu w słowo Da-rik. – Nie ma jej już.
Ad-eim nabrał powietrza w płuca, mając szczery zamiar wygłosić jakąś pojednawczą mowę, ale gwałtowne wypiętrzenie gruczołu maszke, pierwszego źródła, które trysnęło tej nocy hormonem szczęścia i podniecenia zagłuszyło jego myśli. Zgromadzony tłum w jednej chwili stracił zainteresowanie tragicznym wydarzeniem. Do fontanny ruszyły masy, przepychając się i niecierpliwie wyciągając dłonie. Pierwsi szczęśliwcy już napełniali hormonem usta i odchodzili na bok. Stali spokojnie, nie bardzo właściwie wiedząc jakiego działania mają oczekiwać.
Dziewczyna, ciągle wtulona w Da-rika najwyraźniej nie zdradzała ochoty na udział w wyścigu. Ad-eim wręcz przeciwnie. Niepomny nauk Pani New’u przepchnął się przez tłum, pochylił nad fontanną i nabrał płynu w usta. Właściwie przez chwilę myślał o tym, by splunąć cieczą na coraz bardziej elastyczną powierzchnię placu. Nie da się ukryć, że byłby jedynym człowiekiem, który wzgardziłby maszke. Jego spojrzenie odbiegło łagodnym łukiem od zwijanego parawanu za którym dokonała się absorpcja Pani New’u do głębi przerażonych oczu dziewuchy oplatającej Da-rika. Ad-eim zdecydowanym krokiem podszedł do nich i chwycił samicę za włosy zmuszając ją do wstania.
– Jestem wybrańcem –wybełkotał, wciąż magazynując maszke w policzkach. – Trzymaj się mnie, może przyniosę ci szczęście.
Dziewiętnastka sercem lgnęła ku Da-rikowi, ale spojrzała wyzywająco w oczy samcowi, który stał naprzeciwko niej. Najwyraźniej się wahał, ale po kilku sekundach maszke zaczęła przejmować nad nim władzę. Kompletnie nie zastanawiając się nad tym co robi przywarł do drobnych warg dziewczyny, rozsunął je językiem i wlał do jej ust sporą porcję maszke.
– Też zostałam wybrana – odparła pewnym głosem, gdy posłusznie przełknęła płyn. – Choć tak naprawdę nie wiem do czego – dodała znacznie ciszej.
– Zostaw ją Ad-eim! – krzyknął Da-rik zrywając się na równe nogi i podchodząc bliżej. – Zostaw! – powtórzył i zacisnął dłonie w pięści.
Ad-eim odsunął się od dziewczyny i podszedł do kolegi.
– Powiedz mi, co tu się właściwie stało? – zapytał, kompletnie ignorując wściekłość rywala. – Co stało się Pani New’u?
Imię nauczycielki otrzeźwiło Da-rika. Wskazał ręką na miejsce, gdzie wcześniej stał parawan. Barczysty mężczyzna zabrał go i zniknął. Obaj chłopcy podeszli bliżej. Po Pani New’u nie został najmniejszy ślad. Da-rik opuścił głowę.
– To Ka-han – odezwał się po dłuższej chwili milczenia. – Atakował tę samicę, a Pani New’u stanęła w jej obronie no i Ka-han rzucił się na nią jak zwierzę. Po chwili leżała już nieprzytomna na ziemi a Ka-han uciekł jak ostatni tchórz! – Da-rik obrzucił Ad-eima zrozpaczonym spojrzeniem. – Znajdę go i zabiję!
– Widziałem go, jak uciekał i wiem, gdzie się schował. Dorwiemy go razem. – zadecydował Ad-eim, lecz po chwili jego myśli pomknęły w zupełnie innym kierunku.
Falami spłynęło na niego kompletnie nieznane uczucie. Odwrócił się od Da-rika i odszukał wzrokiem dziewczynę. Stała dokładnie w tym samym miejscu, w którym ją zostawił i patrzyła na niego. Ad-eim jak zahipnotyzowany podszedł do niej i stanął naprzeciwko. Rodziło się w nim dziwne pragnienie, które w jakiś sposób było z nią związane. Jego trzewia zalał ogień a on szukał sposobu, by go ugasić.
– Też to czujesz? – zapytała dziewczyna.
– Nie potrafię się powstrzymać, ale nie wiem przed czym.
– Spójrz na nich – skinęła głową w stronę zbitych w tłum ludzi. – To chyba ma coś wspólnego z maszke.
Ad-eim zobaczył samców splecionych ciałami z samicami. Odległość nie pozwalała dostrzec detali, ale zachwyt na nieprzytomnych twarzach był wystarczającym dowodem, że dotyk sprawiał im ogromną przyjemność. Jak okiem sięgnąć, cały plac pokrywały fontanny maszke, do których co jakiś czas podbiegali ludzie, pili chciwie, by zaraz pospiesznie wrócić do tulenia kolejnego ciała. Było w tym coś fascynującego i chłopak przycisnął swoje ciało do ciepłej skóry samicy. Nie wiedział czego szuka.
– Napijemy się jeszcze? – Dziewczyna miała nieznacznie przyspieszony oddech, a jej policzki wyraźnie się zaróżowiły.
Chwyciła chłopaka za rękę i pociągnęła w stronę tryskającego sokami szczęścia gruczołu. Ad-eim nachylił się i już miał zaczerpnąć płynu, gdy poczuł silne pchnięcie w ramię.
– Zostawcie to świństwo, bo zgłupiejecie tak jak oni! – krzyknął Da-rik. – Pamiętasz Ad-eim? Mieliśmy chyba znaleźć Ka-hana!
– To może poczekać! – warknął w odpowiedzi podniecony chłopak.
– Nie może – uciął pupilek Pani New’u. – Ja idę. Nie chcesz iść ze mną, to mi pokaż gdzie się schował ten frędzel zgniłej tkanki. Dopadnę go sam.
– Idziemy z tobą – zdecydowała samica.
Spożyta przez nią i Ad-eima ilość maszke najwyraźniej gwarantowała wyłącznie krótkotrwały efekt, ponieważ obydwojgu zaczęła już wracać jasność myślenia. Chłopaka nie opuściło to osobliwe uczucie, ale miał niejasne wrażenie, że przy tej dziewczynie nawet bez maszke będzie odczuwał pewien dyskomfort. Było w niej coś niepokojącego.
– Ad-eim? Idziesz?
– Idę – odburknął i zmusił się marszu. – Ka-han schował się pod ladą stoiska Rady, ale głupi nie jest. Widział pewnie, jak wszyscy tu pogłupieli i pewnie już się wymknął. Musimy się pospieszyć.
Wymijanie parzących się bezrozumnie grup uczniów było dla całej trójki niezapomnianym wrażeniem. Krajobraz chuci obserwowany z boku zdumiewał.
– Jak masz na imię? – zapytał dziewczynę Da-rik, by odwrócić jej uwagę od zbiorowego szaleństwa.
– Nie mam imienia. – odparła. – Imiona otrzymujemy po festiwalu wiosny, tak powiedziała nam Pani Saf’u.
– Pani Saf’u? To ta, która podbiegła do Pani New’u? Lubisz ją?
– To jak mam cię nazywać? – wciął się w rozmowę Ad-eim.
– Mamy numery. Mój to dziewiętnastka i tak możesz mnie nazywać – odpowiedziała i natychmiast zwróciła się w stronę Da-rika. – Tak, to Pani Saf’u chciała pomóc waszej nauczycielce. Uwielbiam ją od dziecka, odkąd ją pamiętam.
– A pamiętasz coś z habitatu? – Da-rik najwyraźniej świetnie potrafił się komunikować z samicami.
– Nie, nic kompletnie.
– A ja mam takie zamglone przebłyski, pamiętam ciepło i słodki smak i jeszcze to, że wszędzie było bardzo miękko.
– Przestańcie gadać o głupotach i bądźcie cicho.
Ad-eim przykucnął za jedną z budek i w milczeniu obserwował stoisko Rady. Na ladzie spółkowała jakaś para. Wybraniec dałby wiele, by leżeć tam z Dziewiętnastką. Obserwując szaleństwo z bliska zaczynał rozumieć gdzie rodzi się ukojenie. Zerknął w dół swojego brzucha i poczuł wstyd. Manewrując tak, by żadne z towarzyszy nie zobaczyło jego kłopotliwego stanu powoli skradał się w stronę wejścia za ladę. Dziewczyna i Da-rik umilkli, i posłusznie szli za nim.