Opowiadanie powstało kilka ładnych lat temu i perspektywy czasu oceniam je jako raczej infantylne, ale mam do niego pewien sentyment :)
Nie było wcześniej nigdzie publikowane i można powiedzieć, że właśnie doczekało się mocno spóźnionej premiery.
Ludzkie życie
Nuda. Kompletna nuda. Ze swojego
legowiska w przedpokoju nasłuchiwałem tykania zegara. Pod obrożą poczułem
znajome swędzenie, więc potrząsnąłem energicznie włosami i zapuściłem rękę na
kark. Po chwili syknąłem i mlasnąłem z irytacją. Pani już dawno nie obcinała mi
paznokci i pokaleczyłem sobie skórę. Odkąd mała Pusia poszła do szkoły, a pani
wróciła do pracy, to skończyły się i moje wakacje. Teraz pospiesznie mnie
wyprowadzali przed ósmą na sikanie a potem musiałem czekać aż do siedemnastej.
Stęknąłem i przewróciłem się na drugi bok. Muszę wytrzymać, bo jak narobię znów
na podłogę, to nie dostanę kolacji i za karę nie pójdę na wieczorny spacer do
parku. I nie spotkam się z moją Mileną o złocistych włosach. Zegar wybił
czwartą.
Zawsze mnie śmieszyło to zamiłowanie
moich Państwa do dziwacznych staroci. Kiedy byłem wraz z Pusią z wizytą u
sąsiadów, o upływie czasu informował uśmiechnięty hologram. Nawet za pierwszym
razem stanąłem przed nim, takim kształtnym, z poprawnie ułożonymi mackami, i
zacisnąłem bojowo pięści. Pusia się roześmiała i pacnęła mnie lekko po głowie.
- Patrz Suniu – powiedziała do
koleżanki. – Mój Adam się boi hologramu. To pewnie przez te głupie antyki w
moim domu. – dodała rechocząc, i stanowczym ruchem zapięła mi smycz.
Resztę wizyty spędziłem przy nodze
mojej młodocianej Pani. Obwąchałem dziwną, plastikową kanapę i zapatrzyłem się
na Sunię. Całkiem ładna z niej była dziewczynka, ale to Pusia, choć w okresie
dojrzewania, zapowiadała się na skończoną piękność. Tak zieloną cerą nie mogła
się szczycić żadna z dziewczyn z sąsiedztwa. Wiem, bo Pusia często zabierała
mnie na spotkania z koleżankami. Jej szczękoczułki już w wieku jedenastu lat
schodziły się zgrabnie przy otworze gębowym a dolne macki, rozchodziły się
promieniście w czterech kierunkach świata w giętkich, wybitnie chropowatych
zwojach. Nawet teraz, gdy siedziała na pachnącej plastikiem kanapie i
gestykulowała zapamiętale górnymi mackami, zdawała się być skończoną,
nieświadomą swojego piękna nimfą.
Antyczny zegar od niechcenia odmeldował
wpół do piątej. Jeszcze tylko trzy kwadranse i pani wróci do domu. Zwlokłem się
ciężko z posłania i rozprostowałem gnaty. W lustrze ujrzałem swoje skołtunione
włosy. Pusia miała tak dużo lekcji i szkolnych zajęć, że kompletnie ostatnio
zaniedbała czesanie moich włosów. To pani się upierała przy mojej bujnej
fryzurze.
- Adama nie będziemy strzyc! – zwykła
mawiać do swojego męża, profesora Azorka. – nie podoba mi się ta moda, a poza
tym zimą zmarznie. Pusia go codziennie czesze, co jakiś czas wykąpiemy go w tym
nowym szamponie przeciwwszowym i już!
Profesor Azorek coś tam niewyraźnie
mamrotał w odpowiedzi, podczas gdy jego trójkątna głowa, oparta na jednej z
górnej macek analizowała kolejne historyczne znalezisko ulokowane na antycznym,
mahoniowym biurku.
Odwróciłem wzrok od lustra i
poczłapałem do kuchni. Tam pod stołem znalazłem resztki suchej karmy dla ludzi
i niezbyt świeżą wodę w miseczce. Wyjąłem jedną z kulek i bez entuzjazmu
wsunąłem do ust, po raz kolejny wstydząc się swojego prymitywnego sposobu
jedzenia. Nawet Pusia umiała już elegancko podsuwać mackami pokarm do
klekoczących z gracją szczękoczułek. Jadła śniadanie przy kuchennym stole,
podczas gdy ja ochoczo atakowałem saszetkę tuż koło jej nóg i parskała
śmiechem, wskazując na mnie koniuszkiem niezaangażowanej w spożywanie śniadania
macki.
- Mamusiu, zobacz jak Adam śmiesznie
je! – chichotała.
- Ludzie tak jedzą – pouczała ją mama.
– Nie maja przecież macek!
A mi się wtedy robiło wstyd i garbiąc
ramiona odchodziłem na swoje posłanie. Kochałem Pusię i bardzo mi się przykro
robiło, gdy się ze mnie śmiała.
Podreptałem w stronę przedpokoju,
mijając po drodze drzwi toalety. Jakbym umiał im powiedzieć, że wiem jak się z
niej korzysta, to ulżyłoby i mi, i pani, która gnała w pośpiechu z pracy, bojąc
się, bym nie zabrudził dębowej klepki w przedpokoju. Swoją drogą, kto jeszcze,
oprócz moich Państwa, ma w mieszkaniu drewniane podłogi? A wracając do toalety,
to klamka znajdowała się wysoko ponad moją głową. Nawet gdybym przytargał
taboret, to i tak bym nie dosięgnął. Pozostawało czekać.
Po kilku minutach usłyszałem upragniony
dźwięk dezaktywowanych drzwi. Rzuciłem się z entuzjazmem na powitanie pani.
Stała, ciężko dysząc i odganiała się mackami od moich uścisków. Ja
podskakiwałem radośnie i obejmowałem ją dłońmi za dolne macki.
- Adam! – sapnęła pani. – Siad!
Usiadłem posłusznie po turecku, lecz
nie spuszczałem z niej oczu. Pani westchnęła teatralnie i uchyliła zapraszająco
drzwi. Wybiegłem jak szalony na schody i pognałem w dół. Pani wytoczyła się za
mną i niespiesznie zeszła na parter.
- Smycz ci zapnę – wyjaśniła z
przyzwyczajenia, choć kompletnie nie wierzyła, że człowiek może cokolwiek
rozumieć. – Dianie od profesorostwa Pimpków urosły już piersi. Nie chciałabym,
żeby jakiś kłopot był, bo oni ją szykują na wystawę i do hodowli.
Pani zapięła mi smycz i uchyliła drzwi
klatki schodowej. Dopadłem do pierwszych krzaków, upewniłem się, że żadna
kobieta nie chce tu sikać i wyłuskałem spomiędzy nóg mojego małego. Sikałem
strasznie długo i po chwili wyprostowałem się zakładając dłonie za kark. Ulga
była tak wielka, że podskoczyłem w miejscu kilka razy i zacząłem się ocierać z
wdzięcznością o dolne macki Pani. Ta poklepała mnie zdawkowo po karku i
stanowczo pociągnęła w stronę domu. Poszedłem pokornie, nie było sensu się
nawet buntować. Pani musiała przygotować posiłek dla Pusi i profesora Azorka.
Zadowolony, rozkoszując się pustym
pęcherzem, położyłem się grzecznie na posłaniu i wpatrzony w drzwi czekałem na
powrót Puśki. Uwielbiałem chwilę, w której tarmosiła mnie na powitanie po
włosach i obejmowała mackami. Lizałem wtedy radośnie jej szczękoczułki a ona
wysuwała z otworu gębowego ssawkę i łaskotała mnie po nosie. Pani wychylała się
wtedy z kuchni i strofowała córkę.
- Nie liż człowieka po twarzy! To
bardzo niehigieniczne! Skąd wiesz, gdzie on wcześniej język wtykał?
Pusia wzruszała ramionami i biegła do
łazienki myć macki. A potem wystarczyło poczekać, aż zje obiad, odrobi lekcje i
zabuczy ułożonym w trąbkę otworem gębowym, przywołując mnie na spacer do parku.
Dzisiaj miało być inaczej.
Drzwi, jak zwykle otworzyły się z
impetem i weszła Pusia. Śluz ciekł jej po otworach oddechowych i kapał miarowo
pod szczękoczułki. Podszedłem do niej i otarłem się pieszczotliwie o dolne
macki. Moja dziewczynka pogłaskała mnie zdawkowo po grzbiecie i pobiegła do
kuchni.
- Mamo! Mamo! – kwiliła od progu.
- Co się stało? – zapytała trwożliwie
Pani.
- Mamo, Diana od Pimpków wpadła pod
Xylowóz! I zdechła! – tu Pusia rozkleiła się na dobre i becząc wtuliła się w
matkę.
- Córciu, to bardzo przykre, ale ludzie
są głupi. Zdarza im się wybiegać na pas transmisyjny. Na to nic nie można
poradzić! Właśnie dlatego zawsze proszę, żebyś trzymała Adama na smyczy. –
powiedziała łagodnie Pani.
Pusia szlochała niepocieszona i usiadła
na kuchennym stołku. Macki zwisały jej pod stół.
- Pusiu, nie można się tak przejmować.
– tłumaczyła Pani. – To tylko człowiek. Wiem, jak Ci szkoda Diany, ale pomyśl,
co by było jakby to jakiś Xylob zginął.
Pusia spojrzała na mamę spod czułek i
zerwała się gwałtownie.
- Idę do parku! Adam, do macki! –
krzyknęła.
Pani nic nie powiedziała, tylko
pospiesznie zapakowała do torby butelkę wody i kilka kanapek. Wręczyła prowiant
Pusi i odwróciła się w stronę kuchni. To właśnie w niej ceniłem. Umiała zamknąć
otwór gębowy i nie komentować, gdy sytuacja tego nie wymagała. W tym
upatrywałem pełnej harmonii w jej małżeństwie z profesorem Azorkiem.
Pusia zapięła mi smycz i wciąż
pociągając nosem połączyła się w myślach z Cziką, młodą Pani mojej Mileny.
Powstrzymywałem, jak mogłem swoją ludzką radość, ale w duchu dziękowałem Xyloopatrzności
za to niespodziewane zrządzenie losu. Po chwili wyszliśmy na zalaną słońcem
ulicę. Omijałem ostrożnie bosymi stopami błyszczące odłamki szkła a Pusia
cieszyła się z mojej zmyślności. Wkrótce doszliśmy do bramy parku. Jak zwykle
obejrzałem sobie tablicę informacyjną, która obwieszczała, że nie wolno deptać
trawy, śmiecić a ponadto każdy Xylob, który nie sprzątnie odchodów swojego
człowieka, zapłaci karę piętnastu punktów urlopowych. Jak zawsze, po
przeczytaniu owego pouczenia, zacząłem się nerwowo prężyć i szukać miejsca na
zrobienie kupy. Pobiegłem za gęsty krzak akacji i ukucnąłem. Nieopodal rosły
mięsiste liście łopianów, więc urwałem ich naręcze i podtarłem tyłek. Pusia,
jak zwykle złożyła macki w zachwycie nad moim dobrym wychowaniem, więc
wyskoczyłem na alejkę bardzo z siebie zadowolony. Z naprzeciwka nadchodziła
Pani Funia z Abrahamem. Jej czarnoskóry, potężny człowiek, zazwyczaj dumnie
prężący swoje muskuły, dzisiaj był dziwnie osowiały a jego kruczoczarne loki,
za którymi szalała połowa samic z parku, przyprószyła siwizna. Pusia
najwyraźniej też to zauważyła.
- Dzień dobry Pani Funiu – zagaiła.
- Dzień dobry – odparła radośnie stara
Xylobka, szczerząc w stronę mojej młodej pani pokryte pleśnią szczękoczułki.
- Co ten Pani Abraham dzisiaj taki
osowiały?
- Ach, moje dziecko! – westchnęła z
ubolewaniem Pani Funia. – Musiałam wykastrować mojego kochanego człowieka.
Ciągle mi się wyrywał, a ja już siły nie mam… Internista, no wiesz, lekarz od
ludzi, powiedział, że to przytemperuje go trochę i złagodzi charakter. Ale on
jakiś taki nieswój. Boli go może jeszcze …
- No tak. - zmieszała się Pusia,
podczas gdy ja bezwiednie zasłoniłem genitalia i zerknąłem na zobojętniałego na
los Abrahama. – Do zobaczenia! – ukłoniła się i pociągnęła mnie w stronę
jeziorka.
Wokół lazurowej wody rozciągał się
pokryty soczystą zielenią trawnik. Jak okiem sięgnąć, na kocykach siedziały
rodzinki Xylobów i przysłaniając mackami oślepione słonecznym blaskiem
oczodoły, zdawały się z upodobaniem śledzić poczynania swoich ludzi. Niektórzy rzucali
do siebie dmuchaną piłkę, inni bawili się w berka, jeszcze inni z piskiem
wbiegali do wody. Ludzki raj. Podskoczyłem z entuzjazmem a Pusia dobrotliwie
pogłaskała mnie po głowie.
- Adam! – zakomenderowała żartobliwie,
odpinając smycz. – zachowuj się!
Otarłem się o jej dolne macki i
pognałem w stronę jeziorka. Już z daleka wypatrzyłem tam Milenę, moją
złotowłosą kobietę. Siedziała grzecznie na okalającym jeziorko żółtym piasku i
grzecznie, acz stanowczo odganiała od siebie kilku konkurentów rasy
azjatyckiej. Rzuciłem spojrzeniem na
Pusię, która najwyraźniej dojrzała w tłumie swoją koleżankę Czikę. No tak,
zajmą się rozmową na długo i nie będą nas wołać. Wyhamowałem tuż przed stopami
mojej dziewczyny.
Tego Wam jeszcze nie mówiłem, ale moja
cudowna wybranka nie była dobrym człowiekiem dla swojej rodziny. Nigdy się nie
łasiła, nie ocierała i ledwie tolerowała swoich Państwa. Oburzała się zresztą,
gdy tak o nich mówiłem. Milena nazywała ich nadzorcami. Patrząc na nią teraz
cielęcym wzrokiem, kompletnie zignorowałem różnice poglądów.
- Jaka Ty piękna jesteś! – westchnąłem
i podszedłem do niej.
Moja złotowłosa księżniczka objęła mnie
ramionami a ja zacząłem ją całować. Z pobliskiego koca rozległ się piskliwy
okrzyk jakiejś nawiedzonej Xylobki.
- Parzyć się będą! Skandal! Dlaczego
nikt tego człowieka nie wykastrował! – wrzeszczała, zasłaniając macką oczy
swojego synka.
Odskoczyłem od Mileny i gestem głowy
wskazałem jeziorko. Podeszła z gracją do brzegu i wskoczyła do wody na główkę.
Paru znudzonych Xylobów apatycznie klasnęło w dłonie. Ja okrążyłem pobliskie
krzaki i ostrożnie wsunąłem się do wody. Po chwili moja mokra, ukochana
Złotowłosa wynurzyła się tuz koło mnie i stając pewnie na dnie, zagarnęła do
tyłu mokre, długie włosy. Przełknąłem z trudem ślinę i gapiłem się jej cycki.
Ruszyłem ku mojej ludzkiej nimfie, lecz zanim się z nią zwarłem, ta stanowczo
się odsunęła.
- Są ważniejsze sprawy – powiedziała.
- Tak? – odparłem głupkowato i ugiąłem
kolana, by ukryć pod taflą wody swój wzwód.
- Znasz Krystynę? – zapytała Milena,
udając, że nie widzi mojego poruszenia.
- To ta czerwonoskóra z czarnym warkoczem?
Bardzo rzadka rasa, jej Pani zapłaciła za nią fortunę podobno.
- No właśnie ta. – skwapliwie
potwierdziła moja złotowłosa piękność.
- No i co z nią?
- Puściła się z Abrahamem, pamiętasz
tego czarnego, wielkiego kolesia?
- Dzisiaj go spotkałem – odparłem i
zadrżałem na owo wspomnienie.
- No właśnie – skwitowała Milena. –
Wykastrowali go. Ale Krystynie zabrali dzieciaka. I to zanim skończyła karmić.
To chyba jeszcze gorsze, nie uważasz?
- Tak? – odparłem, nie całkiem
przekonany, zachowawczo masując członka.
- Tak! – Kryśce zabrali dzieciaka, bo
rasowy nie był, no wiesz, mieszanka, i utopili, tu w jeziorku.
- Milenko, to typowe zachowanie Xyloba,
nie możesz aż tak tego brać do siebie – próbowałem załagodzić.
- Gówno wiesz! – wrzasnęła Milena. – Ja
też się spodziewam dziecka i jak się tylko urodzi, to mi go zabiorą i utopią.
Wolałem nie pytać, czy to mój dzieciak,
zwłaszcza, że Czika, Pani mojej Mileny właśnie podniosła się z trawy i zaczęła ja
przywoływać. Moja złotowłosa parsknęła wściekle, wyprostowała się dumnie i
ruszyła w stronę właścicielki.
- Milena! – wrzasnąłem. – Co mam zrobić?
- Dowiedz się od profesora, gdzie
mieszkają wolni ludzie! – rzuciła przez ramię i podeszła z godnością do Cziki.
Pozwoliła założyć sobie smycz i dostojnie pomaszerowała alejką w stronę domu. Po
raz pierwszy w życiu ucieszyłem się, że wyższa rasa nie rozumie naszej
prymitywnej mowy. A po chwili dokładnie to samo mnie zmartwiło.
Jak miałem się czegokolwiek dowiedzieć
od profesora Azorka, skoro nie umiałem artykułować w jego języku? A tak poza
tym, co to w ogóle za pomysł. Wolni ludzie? Niedorzeczność.
Otarłem się o nogi Pusi, odczekałem
grzecznie aż zapnie mi smycz i podreptałem za nią w stronę domu.
…
Wszedłem po cichu do gabinetu profesora
Azorka. On sam siedział pochylony nad biurkiem i w ciepłym świetle lampy
studiował jakieś opasłe tomiszcze. Stanąłem onieśmielony tuż za progiem i
zerknąłem na ciągnące się wzdłuż ścian półki, wyładowane ogromnymi książkami.
Każda z nich sięgała mi pewnie do pasa i ważyła tyle, co ja. Pani profesorowa z
olimpijskim spokojem znosiła dziwne zainteresowania męża, choć głośno wyrażała
swoją opinię na temat kolekcjonowania starych, papierowych tomów.
- Cały gabinet zawalony tymi
starociami! – gderała bardziej do siebie, choć patrzyła w moją stronę. Często
prowadziła takie monologi podczas szykowania posiłków. Ja z wiadomych względów
nie odstępowałem jej wtedy nawet na krok.
- Po co to? Ja rozumiem, historią się
zajmuje zawodowo, ale po cóż to wertować te książki, kiedy można wszystko
wywołać z chipa. – ciągnęła lekko poirytowanym głosem i z roztargnieniem
rzucała mi na ziemię okrawki sojowego sera.
Miałem wyłącznie mgliste pojęcie o czym
mówiła. Wiem, że Xylobom wszczepiano chipy, dzięki którym mogli się kontaktować
z innymi, uczyć się, tak jak moja Pusia, albo czytać informacje, jak moja pani.
Podobno nawet do oglądania telewizji nie był potrzebny kąt holowizyjny, lecz
nasi domownicy lubili wspólne wieczory przed hologramem. Pani twierdziła, że to
cementuje więzi rodzinne. Ja w każdym razie o chipach wiedziałem tyle, że gdy
byłem małym dzieckiem, to internista wstrzelił mi w małżowinę uszną kolczyk,
dzięki któremu nie można się zgubić.
Profesor oderwał gałki oczne od książki
i zapatrzył się w czerń nieba za oknem. Westchnął ciężko i uderzył zwiniętą w
kłąb macką o blat biurka. Pisnąłem przestraszony.
- Adam! – odwrócił się w moją stronę
Azorek. – Nie bój się! No chodź tu do mnie ludziku! – dodał łagodnym,
zachęcającym tonem.
Podszedłem ostrożnie i polizałem mackę
profesora. Ten pogładził mnie pieszczotliwie, podniósł ostrożnie i usadził w
gnieździe swoich dolnych macek. Miałem stąd wyśmienity widok na księgę, która
studiował.
- Zawsze mnie zastanawiało. –
powiedział po chwili profesor. – Po co natura obdarzyła was ludzi takimi chwytnymi,
maleńkimi mackami.
Uchwycił moją dłoń i przez chwilę
analizował jej budowę w świetle lampki. Ja sam też czasem sobie zadawałem to
pytanie. Nie umiałem niczego stworzyć, ani tak naprawdę chwycić. A może nigdy
nie próbowałem? Dłonie służyły mi do uchwycenia mojej złotowłosej Mileny, albo
do podrapania się. Umiały zacisnąć się w pięść, gdy podskoczył mi jakiś żółtek
w parku, albo zerwać garść łopianu do podtarcia tyłka. Może umiały więcej?
- Zobacz – ciągnął dalej uczony. – Ta
najmniejsza, najgrubsza wypustka, przy odpowiednich ćwiczeniach mogłaby
uchwycić z pomocą pozostałych, nawet najmniejszy przedmiot. Jak to jest, że
nigdy nie próbujesz?
Teraz, gdy to powiedział, sam się nad
tym zacząłem zastanawiać. Dlaczego nie próbuję uchwycić szczotki do włosów, by
rozczesać moje długie loki? Dlaczego wolę chłeptać wodę z miski, choć mógłbym
ją wziąć w dłonie i przytknąć do ust?
- Czytam teraz bardzo starą rzecz.
Tobie to zapewne bez różnicy, ale jest to święta księga napisana przez uczniów
Xylosa. Trudno się ją czyta, nawet jeśli się zna starożytne języki naszych
praojców. Opowiadają oni o zalążkach naszej świetnej cywilizacji. Z tego co
zrozumiałem, to było zupełnie inaczej, niż uczymy się w szkołach. Wmawiali nam,
że powstaliśmy z wody i minerałów Ziemi a także z tchnienia Świętego Xylosa. A
tu, w tej księdze – popukał macką pożółkłą kartę – twierdzą, że odebraliśmy
Ziemię ludziom.
Parsknąłem śmiechem. To kolejna rzecz,
która tak bardzo różni nas od Xylobów. Oni w chwili rozbawienia klekoczą szczękoczułkami.
- Przeziębiłeś się biedaku? – zatroskał
się profesor, błędnie interpretując moje parsknięcie.
Otulił mnie własną macką i przytulając
do boku, ponownie zagłębił się w księgę. Poczułem obezwładniające ciepło i
poczucie bezpieczeństwa. Właśnie zasypiałem, gdy w mój letarg wbiły się ciche
słowa profesora. Szeptał.
- Po
dniach stu przeszło – choć może i o tysiąc chodzi, nigdy nie zrozumiałem do
końca tych starożytnych miar czasu, wtrącił profesor – nasz matecznik osiadł na mieliźnie ocalenia. Organy dyszne, tak
zmaltretowane trudem wędrówki chwytały z mozołem tamtejszą mieszaninę gazów.
Uporczywość wilgoci zabiła wkrótce wielu z nas, lecz najsilniejsi wytrwali. Szybkośmy
się uporali z prymitywną formą życia i w niedługim czasie powstał nasz nowy
dom. Tak Xylos objawił swoją wolę i w podzięce nazwaliśmy się Xylobami. Łaska
jego powielekroć spływała na nas. Ci, co zwali się ludźmi, nie mogli się mierzyć z wolą naszego Pana...
Azorek urwał raptownie i poderwał się
na równe nogi, zrzucając mnie na podłogę.
- Wiedziałem! – wrzasnął i zaczął
skakać po pokoju, odbijając się wszystkimi czterema dolnymi mackami.
Siedziałem i lekko oszołomiony
rozcierałem obite pośladki, gdy do gabinetu wpadła pani.
- Ciszej! Pusia właśnie usnęła! –
zaczęła strofować męża.
- Przepraszam – zmitygował się
profesor. – Żono, wiedziałaś, że krewniacy Adama kiedyś rządzili naszą Ziemią?
– zapytał, patrząc na panią filuternie.
- Nie pleć bzdur! Adam, idziemy na spacer!
Poderwałem się na równe nogi i
wybiegłem do przedpokoju, by okazać swój entuzjazm. Podbiegłem do smyczy, co
było elementem rytuału i uchwyciłem ją, jak co wieczór w zęby. Po chwili
wypuściłem ją z twarzy i przyjrzałem się znajomej lince z zastanowieniem.
Pogłaskałem jej chropowatą fakturę i nieśmiało spróbowałem podnieść za pomocą
kciuka i palca wskazującego. Skąd wiedziałem, jak nazywają się palce? Tę wiedzę
ludzie przekazują sobie na spacerach. Staramy się przekazać napotkanym
dzieciom, jak największą liczbę słów.
Smycz wypadła spomiędzy rozedrganych
palców, gdy Pani na mnie zabuczała zachęcająco.
- Poczekaj, zapnę tylko i idziemy.
Wyszliśmy w mrok matecznika. W końcu
alejki mignęła złota iskierka. Pobiegłem w jej kierunku, naciągając mocno
smycz.
- No dobrze, dobrze. – powiedziała pani
i poszła w narzuconym przeze mnie kierunku.
Po chwili dopadłem do sikającej na
trawniku Mileny.
- Za dużo sikam. – poskarżyła się. –
Już się zorientowali, że będę miała dziecko i chcą je uśpić, jak tylko się
urodzi. Moja nadzorczyni powiedziała, że nie zniesie brudzącego bachora w
mieszkaniu.
Pani witała się właśnie z sąsiadką i
kompletnie nie zwracała na mnie uwagi. Pomogłem Milenie wstać i zaprowadziłem
ją za pobliskie krzaki. Spojrzałem na swoje drżące dłonie i nakierowałem je na
obrożę mojej dziewczyny.
- Co robisz? – zapytała.
- Gdzie usłyszałaś o wolnych ludziach?
– odpowiedziałem pytaniem, mocując się jednocześnie z maleńkim zapięciem
skórzanego paska.
- Czika czytała baśń… - wyjąkała
Złotowłosa.
Obroża opadła na ziemię z subtelnym
brzęknięciem.
- Spróbuję odpiąć moją, ale jeśli mi
się nie uda, to uciekaj beze mnie. – powiedziałem.
Skupiając wszystkie zmysły,
naprowadziłem palce na kark. Uspokoiłem oszalały oddech i odpiąłem zamek. Z
brzękiem walącego się poczucia bezpieczeństwa, w trawę opadła moja czerwona
obróżka, którą nosiłem na szyi od dziecka.
- W prawo i czołgaj się po cichu. –
rozkazałem.
- Nie mogę pełznąć. – poskarżyła się
Milena.
Otaksowałem wzrokiem jej pęczniejący
brzuch.
- Idź na czworaka.
Odeszliśmy bezszelestnie na bezpieczną
odległość i wstaliśmy na nogi. Milena otrzepała uwalane trawą kolana.
Przyglądałem się jej przez chwilę w milczeniu, po czym rzuciłem się do niej z
obnażonymi zębami. Cofnęła się instynktownie, ale nie zdołała zrobić uniku.
Wgryzłem się w ucho i po chwili ująłem dłoń dziewczyny. Wyplułem na nią
zakrwawiony chip. Milena najwyraźniej zrozumiała moje intencje, bo stanęła na
palcach i zanurzyła zęby w mojej małżowinie. Bolało, gdy nieporadnie szarpała
skórę, ale nie wydałem z siebie żadnego odgłosu.
- Adam? Dokąd idziemy? – przerwała
nocną ciszę Złotowłosa.
Nie odpowiedziałem. Instynktownie
ruszyłem w stronę lasu.