sobota, 22 grudnia 2012

Jedząc kebaba osiadlasz Araba



Na ostro czy z tzatziki? Będzie kontrowersyjnie, więc zdecydowanie na ostro. Wgryźcie się ząbkami w chlebek pita i wspólnie zastanówmy się nad cienką granicą oddzielającą brak poprawności politycznej od rasizmu. Którędy ona przebiega i jak poruszać się na grząskim gruncie zderzeń międzykulturowych? Opatrzności chwała, że temat w Polsce nie jest jeszcze tak palący jak w pozostałych krajach Unii Europejskiej, ale mam wrażenie, że najwyższy czas, by w przededniu inwazji arabskiej zadać sobie kilka pytań i udzielić na nie szczerych odpowiedzi.
Może najpierw ogólnie słów kilka o emigracji jako takiej.
Był ktoś na emigracji? Łapa do góry.
Ktoś pewnie tak, ale dla większości z nas postać emigranta/imigranta to pewna niewiadoma. I media, co warto podkreślić, poznania nie ułatwiają. To ja się przyznam do emigracji. Krótkiej, ledwie dwuletniej, ale zawsze to coś. I myślę sobie, że czytelnikowi kilka najważniejszych aspektów osiadania w obcej rzeczywistości jestem w stanie przybliżyć.
Każdy emigrant po chwilowym oszołomieniu zmianą miejsca zamieszkania zaczyna wić sobie gniazdo. Najczęściej w pobliżu pobratymców z rodzinnego kraju. Bo łatwiej, bo w kupie raźniej, a i pomoc sąsiedzka nie jest tu bez znaczenia. W obcym świecie pobratymcy są ostoją otuchy i potwierdzeniem, że nie zwariowaliśmy. Zakopujemy się więc w ciepłym piaseczku namiastki ojczyzny i przez jakiś czas staramy się nie wychylać nosa. Nowa ojczyzna się jednak o nas upomni. Zawsze tak jest. Emigrantowi może się wydawać, że jest surrealistycznym bytem, ale macki nowego państwa prędzej czy później oplotą całą jego rodzinę. Szkoła, urząd podatkowy i cała reszta. I nie ma, że boli. Do urzędu marsz z tubylczym językiem na ustach. Nie znasz? Trudno. Musisz sobie poradzić. Tłumacza może przyprowadź?
Tak jest, gdy emigracja jest zjawiskiem marginalnym i polega na wchłonięciu w zdrową strukturę społeczeństwa promila cudzoziemców. Co jednak, gdy zjawisko zaczyna przybierać na sile i w urzędach pojawiają się nieprzeliczone rzesze obcokrajowców z roszczeniowym nastawieniem i zerową znajomością języka?
No cóż. Europa to świat zdeklarowanej tolerancji, więc sprowadza się tłumaczy i kieruje siły intelektualne w celu nagięcia procedur urzędowych, by ułatwić nowym obywatelom szybką asymilację. I tu zaczyna się dziać źle. Bardzo źle. Imigrant to człowiek zdeterminowany i jednocześnie pełen tęsknoty za podłą, ale ukochaną ojczyzną, która wprawdzie chleba nie dała, ale wpoiła pakiet żelaznych przekonań, a te nie ugną się przed kulturą tubylczą. W efekcie im bardziej tolerancyjnie przygarniamy obcokrajowców, tym bardziej roszczeniowe jest ich nastawienie. Nie czarujmy się. Emigrują przeważnie ludzie, którzy nie znaleźli szczęścia u siebie. Owszem zdarzają się specjaliści, jednostki wysokiej kultury sprowadzane przez uniwersytety i pierwszoligowe firmy, ale to ledwie odsetek. Ruchy migracyjne podejmuje przede wszystkim miejska i wiejska biedota. Wywożą z rodzinnego kraju określone zachowania społeczne. Napotykając gorące ramiona europejskiej tolerancji, szybko dochodzą do wniosku, że ich system zachowań jest jedyny, unikalny i wspaniały, a tubylcy mają respektować wszystko, absolutnie wszystko, co emigrant łaskawie ze sobą w łepetynie przyniósł.
I tu dochodzimy do konieczności rozróżnienia dwóch rodzajów emigracji w Europie: wewnętrznej i zewnętrznej. Doskonałym przykładem tej pierwszej będzie na przykład najazd naszych rodaków na Wyspy Brytyjskie czy Holandię. Przykładem drugiej – właśnie zwiększająca się liczba ludności muzułmańskiej.
Masowa emigracja niezależnie od jej rodzaju zawsze powoduje zbliżone problemy, a różnice w ich natężeniu wynikają głównie z rozmiaru różnic kulturowych.
Czyli im bardziej egzotyczny emigrant, tym więcej kłopotów z jego asymilacją. Dołóżmy do tego wojowniczą naturę narodów arabskich, niezwykłą sumienność w przekazywaniu swoich genów licznemu potomstwu i przeświadczenie o własnej wyższości z racji wyznawanej religii, a uzyskamy odpowiedź, dlaczego właśnie te grupy emigrantów stanowią dla Europy największy problem.
Raporty demograficzne donoszą, że około 2040 roku połowa noworodków we Francji będzie pochodzenia arabskiego. A w ciągu kolejnych kilku lat ponad połowa społeczności francuskiej będzie wyznawać islam. Jaki z tego wniosek?
Zapytajcie o to jakiegokolwiek przywódcę kraju europejskiego. Zasznuruje usta, i nie będzie to wynikało wyłącznie z jego niewiedzy. Trudne tematy to kompletne tabu zastępowane pierdołami w rodzaju sagi o małej Madzi. Większość polityków boi się konfrontacji z grupami islamistów, bo to oni będą wkrótce stanowić największy elektorat. Rozdrażniony wyborca raczej nie zagłosuje zgodnie z oczekiwaniami, prawda?
W Niemczech problem stał się już naprawdę poważny. Polecam publikowany w serwisie you tube reportaż „Niemieccy uczniowie w mniejszości”, opowiadający o niełatwej codzienności uczniów niemieckich w szkole zalanej falą emigrantów, gdzie ponad 70% uczniów to Turcy, Kurdowie i Libańczycy. Meritum problemu nie stanowi tu jednak wiara, tylko uwarunkowania kulturowe. Wychowywani w przeświadczeniu o byciu pępkiem świata arabscy (upraszczając) chłopcy wyrastają na mężczyzn z równie silnym przeświadczeniem o własnej niezwykłości. Takiemu człowiekowi nie wytłumaczy się niczego. Najdrobniejszą polemikę uzna za atak na siebie i pobratymców. Co więcej – będzie atakował i nawet próbę obrony przed narzuceniem cudzych przekonań uzna za atak na siebie. Jest nieomylny, a kraj, który go przygarnął, jest zły. Na pytanie, dlaczego wobec tego tu przyjechał, imigrant się nie zmiesza. Odpowie buńczucznie, że jest wolny i to jego prawo.
Oczywiście że jest wolny i nikt mu tej swobody nie chce odbierać, chodzi tylko o to, by szanował styl życia gospodarzy. Tego imigrant nie pojmuje i pojąć nie zamierza. Co więcej, żąda respektowania swoich przyzwyczajeń i obyczajów, traktując to jak coś absolutnie oczywistego, nawet jeśli będzie pozostawało w sprzeczności ze zwyczajami panującymi w jego nowej ojczyźnie.
Cóż więc robić? Czy w ogóle jest sens podejmowania dialogu w tej sprawie? Wydaje się że tak, ponieważ futurystyczne powieści w rodzaju „Allah 2.0” autorstwa Mieszka Zagańczyka, których akcja rozgrywa się w podbitej przez islamistów Europie, nie są tak bardzo oddalone od rzeczywistości, jak by się to jeszcze niedawno wydawało. Wszystko jednak wskazuje na to, że imigranci podbiją nasz kontynent nie wojną czy nawet zamachami terrorystycznymi, ale wysokim wskaźnikiem urodzin. To nie fala emigracji się spiętrza, a jedynie populacja zasiedziałych w Europie imigrantów błyskawicznie przyrasta w sposób naturalny.

Skąd więc tytuł – „Jedząc kebaba, osiedlasz Araba”? W końcu oni już tu są? Hasło symbolizuje marginalny, ale rosnący z każdym rokiem protest społeczny związany z, brutalnie rzecz ujmując, rosnącą populacją arabską w Europie. Naklejki z tym zdaniem są rozpowszechniane w środkach komunikacji miejskiej i w uczęszczanych punktach miast. Czy będzie lepiej? Nie sądzę. Największym sprzymierzeńcem emigrantów jest europejska demokracja. Obojętna na rzeczywistość, rządząca się suchymi liczbami i forsująca każdy absurd za którym zagłosuje większość. Tak jak w duńskim miasteczku Kokkedal, w którym zdominowana przez muzułmanów rada osiedlowa postanowiła, że w tym roku nie zapłaci za bożonarodzeniowe dekoracje i przyjęcie świąteczne dla mieszkańców.
Czy przyrost imigrantów wyhamuje? Zdecydowanie nie. Jak z tym walczyć? Chyba się nie da. Więc co? Nic nie da się zrobić? Ależ da, jak najbardziej. Można konsekwentnie pielęgnować własną kulturę z nadzieją, że kolejne pokolenia nowych obywateli Europy będą bardziej tolerancyjne i bardziej skłonne do stworzenia szanującego się wielokulturowego społeczeństwa. Uda się? Pewnie nie, ale próbować trzeba.
A jeśli naprawdę się nie uda? No cóż. Jak dowodzi historia – wszystko się zmienia. Języki urzędowe także.