Na ostro czy z tzatziki? Będzie kontrowersyjnie, więc zdecydowanie na ostro. Wgryźcie się ząbkami w chlebek pita i wspólnie zastanówmy się nad cienką granicą oddzielającą brak poprawności politycznej od rasizmu. Którędy ona przebiega i jak poruszać się na grząskim gruncie zderzeń międzykulturowych? Opatrzności chwała, że temat w Polsce nie jest jeszcze tak palący jak w pozostałych krajach Unii Europejskiej, ale mam wrażenie, że najwyższy czas, by w przededniu inwazji arabskiej zadać sobie kilka pytań i udzielić na nie szczerych odpowiedzi.
Może najpierw ogólnie słów kilka o emigracji jako
takiej.
Był ktoś na emigracji? Łapa do góry.
Ktoś pewnie tak, ale dla większości z nas postać
emigranta/imigranta to pewna niewiadoma. I media, co warto podkreślić, poznania
nie ułatwiają. To ja się przyznam do emigracji. Krótkiej, ledwie dwuletniej,
ale zawsze to coś. I myślę sobie, że czytelnikowi kilka najważniejszych
aspektów osiadania w obcej rzeczywistości jestem w stanie przybliżyć.
Każdy emigrant po chwilowym oszołomieniu zmianą
miejsca zamieszkania zaczyna wić sobie gniazdo. Najczęściej w pobliżu
pobratymców z rodzinnego kraju. Bo łatwiej, bo w kupie raźniej, a i pomoc
sąsiedzka nie jest tu bez znaczenia. W obcym świecie pobratymcy są ostoją
otuchy i potwierdzeniem, że nie zwariowaliśmy. Zakopujemy się więc w ciepłym
piaseczku namiastki ojczyzny i przez jakiś czas staramy się nie wychylać nosa.
Nowa ojczyzna się jednak o nas upomni. Zawsze tak jest. Emigrantowi może się
wydawać, że jest surrealistycznym bytem, ale macki nowego państwa prędzej czy
później oplotą całą jego rodzinę. Szkoła, urząd podatkowy i cała reszta. I nie
ma, że boli. Do urzędu marsz z tubylczym językiem na ustach. Nie znasz? Trudno.
Musisz sobie poradzić. Tłumacza może przyprowadź?
Tak jest, gdy emigracja jest zjawiskiem
marginalnym i polega na wchłonięciu w zdrową strukturę społeczeństwa promila
cudzoziemców. Co jednak, gdy zjawisko zaczyna przybierać na sile i w urzędach
pojawiają się nieprzeliczone rzesze obcokrajowców z roszczeniowym nastawieniem
i zerową znajomością języka?
No cóż. Europa to świat zdeklarowanej tolerancji,
więc sprowadza się tłumaczy i kieruje siły intelektualne w celu nagięcia
procedur urzędowych, by ułatwić nowym obywatelom szybką asymilację. I tu
zaczyna się dziać źle. Bardzo źle. Imigrant to człowiek zdeterminowany i
jednocześnie pełen tęsknoty za podłą, ale ukochaną ojczyzną, która wprawdzie
chleba nie dała, ale wpoiła pakiet żelaznych przekonań, a te nie ugną się przed
kulturą tubylczą. W efekcie im bardziej tolerancyjnie przygarniamy
obcokrajowców, tym bardziej roszczeniowe jest ich nastawienie. Nie czarujmy
się. Emigrują przeważnie ludzie, którzy nie znaleźli szczęścia u siebie. Owszem
zdarzają się specjaliści, jednostki wysokiej kultury sprowadzane przez
uniwersytety i pierwszoligowe firmy, ale to ledwie odsetek. Ruchy migracyjne
podejmuje przede wszystkim miejska i wiejska biedota. Wywożą z rodzinnego kraju
określone zachowania społeczne. Napotykając gorące ramiona europejskiej
tolerancji, szybko dochodzą do wniosku, że ich system zachowań jest jedyny,
unikalny i wspaniały, a tubylcy mają respektować wszystko, absolutnie wszystko,
co emigrant łaskawie ze sobą w łepetynie przyniósł.
I tu dochodzimy do konieczności rozróżnienia
dwóch rodzajów emigracji w Europie: wewnętrznej i zewnętrznej. Doskonałym
przykładem tej pierwszej będzie na przykład najazd naszych rodaków na Wyspy
Brytyjskie czy Holandię. Przykładem drugiej – właśnie zwiększająca się liczba
ludności muzułmańskiej.
Masowa emigracja niezależnie od jej rodzaju
zawsze powoduje zbliżone problemy, a różnice w ich natężeniu wynikają głównie z
rozmiaru różnic kulturowych.
Czyli im bardziej egzotyczny emigrant, tym więcej
kłopotów z jego asymilacją. Dołóżmy do tego wojowniczą naturę narodów
arabskich, niezwykłą sumienność w przekazywaniu swoich genów licznemu potomstwu
i przeświadczenie o własnej wyższości z racji wyznawanej religii, a uzyskamy
odpowiedź, dlaczego właśnie te grupy emigrantów stanowią dla Europy największy
problem.
Raporty demograficzne donoszą, że około 2040 roku
połowa noworodków we Francji będzie pochodzenia arabskiego. A w ciągu kolejnych
kilku lat ponad połowa społeczności francuskiej będzie wyznawać islam. Jaki z
tego wniosek?
Zapytajcie o to jakiegokolwiek przywódcę kraju
europejskiego. Zasznuruje usta, i nie będzie to wynikało wyłącznie z jego
niewiedzy. Trudne tematy to kompletne tabu zastępowane pierdołami w rodzaju
sagi o małej Madzi. Większość polityków boi się konfrontacji z grupami islamistów,
bo to oni będą wkrótce stanowić największy elektorat. Rozdrażniony wyborca
raczej nie zagłosuje zgodnie z oczekiwaniami, prawda?
W Niemczech problem stał się już naprawdę
poważny. Polecam publikowany w serwisie you tube reportaż „Niemieccy uczniowie
w mniejszości”, opowiadający o niełatwej codzienności uczniów niemieckich w
szkole zalanej falą emigrantów, gdzie ponad 70% uczniów to Turcy, Kurdowie i
Libańczycy. Meritum problemu nie stanowi tu jednak wiara, tylko uwarunkowania
kulturowe. Wychowywani w przeświadczeniu o byciu pępkiem świata arabscy
(upraszczając) chłopcy wyrastają na mężczyzn z równie silnym przeświadczeniem o
własnej niezwykłości. Takiemu człowiekowi nie wytłumaczy się niczego.
Najdrobniejszą polemikę uzna za atak na siebie i pobratymców. Co więcej –
będzie atakował i nawet próbę obrony przed narzuceniem cudzych przekonań uzna
za atak na siebie. Jest nieomylny, a kraj, który go przygarnął, jest zły. Na
pytanie, dlaczego wobec tego tu przyjechał, imigrant się nie zmiesza. Odpowie
buńczucznie, że jest wolny i to jego prawo.
Oczywiście że jest wolny i nikt mu tej swobody
nie chce odbierać, chodzi tylko o to, by szanował styl życia gospodarzy. Tego
imigrant nie pojmuje i pojąć nie zamierza. Co więcej, żąda respektowania swoich
przyzwyczajeń i obyczajów, traktując to jak coś absolutnie oczywistego, nawet
jeśli będzie pozostawało w sprzeczności ze zwyczajami panującymi w jego nowej
ojczyźnie.
Cóż więc robić? Czy w ogóle jest sens
podejmowania dialogu w tej sprawie? Wydaje się że tak, ponieważ futurystyczne
powieści w rodzaju „Allah 2.0” autorstwa Mieszka Zagańczyka, których akcja
rozgrywa się w podbitej przez islamistów Europie, nie są tak bardzo oddalone od
rzeczywistości, jak by się to jeszcze niedawno wydawało. Wszystko jednak
wskazuje na to, że imigranci podbiją nasz kontynent nie wojną czy nawet
zamachami terrorystycznymi, ale wysokim wskaźnikiem urodzin. To nie fala
emigracji się spiętrza, a jedynie populacja zasiedziałych w Europie imigrantów
błyskawicznie przyrasta w sposób naturalny.
Skąd więc tytuł – „Jedząc kebaba, osiedlasz
Araba”? W końcu oni już tu są? Hasło symbolizuje marginalny, ale rosnący z
każdym rokiem protest społeczny związany z, brutalnie rzecz ujmując, rosnącą
populacją arabską w Europie. Naklejki z tym zdaniem są rozpowszechniane w
środkach komunikacji miejskiej i w uczęszczanych punktach miast. Czy będzie
lepiej? Nie sądzę. Największym sprzymierzeńcem emigrantów jest europejska
demokracja. Obojętna na rzeczywistość, rządząca się suchymi liczbami i
forsująca każdy absurd za którym zagłosuje większość. Tak jak w duńskim
miasteczku Kokkedal, w którym zdominowana przez muzułmanów rada osiedlowa
postanowiła, że w tym roku nie zapłaci za bożonarodzeniowe dekoracje i
przyjęcie świąteczne dla mieszkańców.
Czy przyrost imigrantów wyhamuje? Zdecydowanie
nie. Jak z tym walczyć? Chyba się nie da. Więc co? Nic nie da się zrobić? Ależ
da, jak najbardziej. Można konsekwentnie pielęgnować własną kulturę z nadzieją,
że kolejne pokolenia nowych obywateli Europy będą bardziej tolerancyjne i bardziej
skłonne do stworzenia szanującego się wielokulturowego społeczeństwa. Uda się?
Pewnie nie, ale próbować trzeba.
A jeśli naprawdę się nie uda? No cóż. Jak dowodzi
historia – wszystko się zmienia. Języki urzędowe także.