sobota, 22 grudnia 2012

Jedząc kebaba osiadlasz Araba



Na ostro czy z tzatziki? Będzie kontrowersyjnie, więc zdecydowanie na ostro. Wgryźcie się ząbkami w chlebek pita i wspólnie zastanówmy się nad cienką granicą oddzielającą brak poprawności politycznej od rasizmu. Którędy ona przebiega i jak poruszać się na grząskim gruncie zderzeń międzykulturowych? Opatrzności chwała, że temat w Polsce nie jest jeszcze tak palący jak w pozostałych krajach Unii Europejskiej, ale mam wrażenie, że najwyższy czas, by w przededniu inwazji arabskiej zadać sobie kilka pytań i udzielić na nie szczerych odpowiedzi.
Może najpierw ogólnie słów kilka o emigracji jako takiej.
Był ktoś na emigracji? Łapa do góry.
Ktoś pewnie tak, ale dla większości z nas postać emigranta/imigranta to pewna niewiadoma. I media, co warto podkreślić, poznania nie ułatwiają. To ja się przyznam do emigracji. Krótkiej, ledwie dwuletniej, ale zawsze to coś. I myślę sobie, że czytelnikowi kilka najważniejszych aspektów osiadania w obcej rzeczywistości jestem w stanie przybliżyć.
Każdy emigrant po chwilowym oszołomieniu zmianą miejsca zamieszkania zaczyna wić sobie gniazdo. Najczęściej w pobliżu pobratymców z rodzinnego kraju. Bo łatwiej, bo w kupie raźniej, a i pomoc sąsiedzka nie jest tu bez znaczenia. W obcym świecie pobratymcy są ostoją otuchy i potwierdzeniem, że nie zwariowaliśmy. Zakopujemy się więc w ciepłym piaseczku namiastki ojczyzny i przez jakiś czas staramy się nie wychylać nosa. Nowa ojczyzna się jednak o nas upomni. Zawsze tak jest. Emigrantowi może się wydawać, że jest surrealistycznym bytem, ale macki nowego państwa prędzej czy później oplotą całą jego rodzinę. Szkoła, urząd podatkowy i cała reszta. I nie ma, że boli. Do urzędu marsz z tubylczym językiem na ustach. Nie znasz? Trudno. Musisz sobie poradzić. Tłumacza może przyprowadź?
Tak jest, gdy emigracja jest zjawiskiem marginalnym i polega na wchłonięciu w zdrową strukturę społeczeństwa promila cudzoziemców. Co jednak, gdy zjawisko zaczyna przybierać na sile i w urzędach pojawiają się nieprzeliczone rzesze obcokrajowców z roszczeniowym nastawieniem i zerową znajomością języka?
No cóż. Europa to świat zdeklarowanej tolerancji, więc sprowadza się tłumaczy i kieruje siły intelektualne w celu nagięcia procedur urzędowych, by ułatwić nowym obywatelom szybką asymilację. I tu zaczyna się dziać źle. Bardzo źle. Imigrant to człowiek zdeterminowany i jednocześnie pełen tęsknoty za podłą, ale ukochaną ojczyzną, która wprawdzie chleba nie dała, ale wpoiła pakiet żelaznych przekonań, a te nie ugną się przed kulturą tubylczą. W efekcie im bardziej tolerancyjnie przygarniamy obcokrajowców, tym bardziej roszczeniowe jest ich nastawienie. Nie czarujmy się. Emigrują przeważnie ludzie, którzy nie znaleźli szczęścia u siebie. Owszem zdarzają się specjaliści, jednostki wysokiej kultury sprowadzane przez uniwersytety i pierwszoligowe firmy, ale to ledwie odsetek. Ruchy migracyjne podejmuje przede wszystkim miejska i wiejska biedota. Wywożą z rodzinnego kraju określone zachowania społeczne. Napotykając gorące ramiona europejskiej tolerancji, szybko dochodzą do wniosku, że ich system zachowań jest jedyny, unikalny i wspaniały, a tubylcy mają respektować wszystko, absolutnie wszystko, co emigrant łaskawie ze sobą w łepetynie przyniósł.
I tu dochodzimy do konieczności rozróżnienia dwóch rodzajów emigracji w Europie: wewnętrznej i zewnętrznej. Doskonałym przykładem tej pierwszej będzie na przykład najazd naszych rodaków na Wyspy Brytyjskie czy Holandię. Przykładem drugiej – właśnie zwiększająca się liczba ludności muzułmańskiej.
Masowa emigracja niezależnie od jej rodzaju zawsze powoduje zbliżone problemy, a różnice w ich natężeniu wynikają głównie z rozmiaru różnic kulturowych.
Czyli im bardziej egzotyczny emigrant, tym więcej kłopotów z jego asymilacją. Dołóżmy do tego wojowniczą naturę narodów arabskich, niezwykłą sumienność w przekazywaniu swoich genów licznemu potomstwu i przeświadczenie o własnej wyższości z racji wyznawanej religii, a uzyskamy odpowiedź, dlaczego właśnie te grupy emigrantów stanowią dla Europy największy problem.
Raporty demograficzne donoszą, że około 2040 roku połowa noworodków we Francji będzie pochodzenia arabskiego. A w ciągu kolejnych kilku lat ponad połowa społeczności francuskiej będzie wyznawać islam. Jaki z tego wniosek?
Zapytajcie o to jakiegokolwiek przywódcę kraju europejskiego. Zasznuruje usta, i nie będzie to wynikało wyłącznie z jego niewiedzy. Trudne tematy to kompletne tabu zastępowane pierdołami w rodzaju sagi o małej Madzi. Większość polityków boi się konfrontacji z grupami islamistów, bo to oni będą wkrótce stanowić największy elektorat. Rozdrażniony wyborca raczej nie zagłosuje zgodnie z oczekiwaniami, prawda?
W Niemczech problem stał się już naprawdę poważny. Polecam publikowany w serwisie you tube reportaż „Niemieccy uczniowie w mniejszości”, opowiadający o niełatwej codzienności uczniów niemieckich w szkole zalanej falą emigrantów, gdzie ponad 70% uczniów to Turcy, Kurdowie i Libańczycy. Meritum problemu nie stanowi tu jednak wiara, tylko uwarunkowania kulturowe. Wychowywani w przeświadczeniu o byciu pępkiem świata arabscy (upraszczając) chłopcy wyrastają na mężczyzn z równie silnym przeświadczeniem o własnej niezwykłości. Takiemu człowiekowi nie wytłumaczy się niczego. Najdrobniejszą polemikę uzna za atak na siebie i pobratymców. Co więcej – będzie atakował i nawet próbę obrony przed narzuceniem cudzych przekonań uzna za atak na siebie. Jest nieomylny, a kraj, który go przygarnął, jest zły. Na pytanie, dlaczego wobec tego tu przyjechał, imigrant się nie zmiesza. Odpowie buńczucznie, że jest wolny i to jego prawo.
Oczywiście że jest wolny i nikt mu tej swobody nie chce odbierać, chodzi tylko o to, by szanował styl życia gospodarzy. Tego imigrant nie pojmuje i pojąć nie zamierza. Co więcej, żąda respektowania swoich przyzwyczajeń i obyczajów, traktując to jak coś absolutnie oczywistego, nawet jeśli będzie pozostawało w sprzeczności ze zwyczajami panującymi w jego nowej ojczyźnie.
Cóż więc robić? Czy w ogóle jest sens podejmowania dialogu w tej sprawie? Wydaje się że tak, ponieważ futurystyczne powieści w rodzaju „Allah 2.0” autorstwa Mieszka Zagańczyka, których akcja rozgrywa się w podbitej przez islamistów Europie, nie są tak bardzo oddalone od rzeczywistości, jak by się to jeszcze niedawno wydawało. Wszystko jednak wskazuje na to, że imigranci podbiją nasz kontynent nie wojną czy nawet zamachami terrorystycznymi, ale wysokim wskaźnikiem urodzin. To nie fala emigracji się spiętrza, a jedynie populacja zasiedziałych w Europie imigrantów błyskawicznie przyrasta w sposób naturalny.

Skąd więc tytuł – „Jedząc kebaba, osiedlasz Araba”? W końcu oni już tu są? Hasło symbolizuje marginalny, ale rosnący z każdym rokiem protest społeczny związany z, brutalnie rzecz ujmując, rosnącą populacją arabską w Europie. Naklejki z tym zdaniem są rozpowszechniane w środkach komunikacji miejskiej i w uczęszczanych punktach miast. Czy będzie lepiej? Nie sądzę. Największym sprzymierzeńcem emigrantów jest europejska demokracja. Obojętna na rzeczywistość, rządząca się suchymi liczbami i forsująca każdy absurd za którym zagłosuje większość. Tak jak w duńskim miasteczku Kokkedal, w którym zdominowana przez muzułmanów rada osiedlowa postanowiła, że w tym roku nie zapłaci za bożonarodzeniowe dekoracje i przyjęcie świąteczne dla mieszkańców.
Czy przyrost imigrantów wyhamuje? Zdecydowanie nie. Jak z tym walczyć? Chyba się nie da. Więc co? Nic nie da się zrobić? Ależ da, jak najbardziej. Można konsekwentnie pielęgnować własną kulturę z nadzieją, że kolejne pokolenia nowych obywateli Europy będą bardziej tolerancyjne i bardziej skłonne do stworzenia szanującego się wielokulturowego społeczeństwa. Uda się? Pewnie nie, ale próbować trzeba.
A jeśli naprawdę się nie uda? No cóż. Jak dowodzi historia – wszystko się zmienia. Języki urzędowe także.

poniedziałek, 5 listopada 2012

Per aspera ad astra




Całkiem niedawno człowiek stawiający tezę, że być może nie jesteśmy we wszechświecie sami, był postrzegany jako jednostka obłąkana ze wskazaniem do dłuższego odpoczynku w szpitalu dla czubków. Racjonalizm starego typu musiał się jednak nieco zdewaluować w zderzeniu z masą hipotez opierających się na rachunku prawdopodobieństwa i wzorze Drake’a. O ile w pierwszym przypadku wystarczy zdrowy chłopski rozum, który z pewnością pojmie, że nieskończoność wszechświata i mnogość układów gwiezdnych musi gwarantować pewną różnorodność życia organicznego, o tyle ów wzór niesie wyłącznie szereg niewiadomych. A niewiadome, podstawiane nawet do najbardziej rzetelnego wzoru, z pewnością nie dadzą konkretnych liczb wyjaśniających, ile tętniących życiem planet tak naprawdę czeka na odkrycie. Dobrze jednak wiedzieć, że przynajmniej nie stwierdza się już kategorycznie, że ich liczba jest równa zeru. Czy naprawdę nie jesteśmy sami? Czy też raczej poza ziemską atmosferą rozciąga się wyłącznie Silentium Universi?
Takie pytanie zadaje sobie także Dariusz Domagalski w swojej najnowszej powieści, którą śmiało możemy zaliczyć do nurtu hard SF, czy, jak kto woli, fantastyki naukowej. Sporo tu przemyśleń natury filozoficznej oraz dość oszczędnej w opisach, ale zdecydowanie wiarygodnej wizji Ziemi w niedalekiej przyszłości. Jeśli dodamy do tego nieźle nakreśloną sytuację polityczną i podszyte starożytnymi proroctwami intrygi Watykanu, to możemy mówić o arcyciekawym projekcie.
Punktem wyjścia akcji jest rok 2055. Ziemia jest przeludniona, choć politycznie względnie stabilna. Nawet wyrastające jak grzyby po deszczu groźne sekty religijne zostały w większości zduszone dzięki radykalnym decyzjom Watykanu. Loty na Księżyc są codziennością a w tamtejszej bazie budowany jest niezwykle zaawansowany technologicznie statek kosmiczny Marek Aureliusz. Grupa polityków w porozumieniu z naukowcami forsuje projekt wyprawy kosmicznej w kierunku układu gwiezdnego Alfa Centauri, w którym ma się znajdować planeta o cechach podobnych do Ziemi. W opozycji stoi Watykan, dysponujący proroctwami z ksiąg sybillińskich. Według ostatniej, ściśle tajnej przepowiedni, na której księga wymownie się kończy, wyprawa w stronę Nowej Ziemi uruchomi siły zdolne zniszczyć nasz błękitny glob. Podobnymi informacjami dysponuje posiadająca niezwykle wpływowych członków sekta czcząca szatana. Co zrozumiałe, oba stronnictwa są głęboko zainteresowane umieszczeniem swoich szpiegów w ekspedycji naukowej, mającej na celu zbadanie tajników układu Alfa Centauri.
Dalej zaś rozpościera się już tylko kosmos, obarczający psychikę ośmiorga astronautów uczuciem wyobcowania spotęgowanego świadomością dylatacji czasu. Co z tego, że na statku miną zaledwie trzy lata, skoro jednocześnie upłynie ziemska dekada? To oraz polityczna intryga sprawią, że przeżycia podróżników do łatwych należeć nie będą.
I właściwie tu powinnam zawiesić znacząco głos, zostawiając przyszłego czytelnika Silentium Universi w stanie gorączkowego oczekiwania na ucztę obcowania z prozą Domagalskiego. Mogłabym, ale parę spraw wymaga dość obcesowego komentarza. Po pierwsze i wbrew pozorom najważniejsze – okładka i jej ilustracja. Nie twierdzę, że zła. O nie. Jest bardzo fajna i przykuwa uwagę. Problem polega na tym, że jest… spoilerem! Gigantycznym spoilerem. A do tego opis z tyłu, nie odpowiadający treści książki. Ja rozumiem, że chodzi o skłonienie czytelnika do zakupu powieści, a do dyspozycji jest ledwie kilka linijek, które muszą zelektryzować i zaintrygować, ale na miłość boską! Skoro komentarz informuje, że Ziemianie muszą szukać nowego domu, ponieważ ich dotychczasowy glob jest kompletnie wyjałowiony, to czytelnik jest skłonny osadzić akcję na rozprutej wojną nuklearną pustyni Gobi, a nie na kwitnącej naukowo i politycznie planecie, z którą de facto mamy tu do czynienia. Dopełniając marudny komentarz techniczny, muszę też wspomnieć o sprawach korektorsko-redaktorskich. W tej sferze piątka z plusem. Moje czujne oko nie namierzyło nawet najdrobniejszej literówki, co zdecydowanie jest w ostatnich czasach ewenementem zasługującym na gromkie brawa.
I wreszcie – subiektywny odbiór autorskiego wysiłku. Czyta się fajnie. Jeśli potencjalny czytelnik jest entuzjastą przyszłości, podróży kosmicznych i wszelkich scenariuszy z gatunku „co by było, gdyby”, to właśnie w tej chwili powinien pędzić do księgarni po pachnący farbą drukarską egzemplarz Silentium Universi i może mieć pewność, że całkiem nieźle ulokował te trzy dychy z okładem. Jest frajda z czytania, choć uprzedzam, że zakończenie nie każdego usatysfakcjonuje. Ja odczuwam pewien niedosyt. Autor tak mocno skupił się na logice podróży kosmicznej, że trochę osierocił swoich bohaterów i ich przeżycia. Dialogi są momentami drewniane i prowadzone wyłącznie w celu przedstawienia faktów naukowych. Czasem zgrzyta, nie da się ukryć. Ogólnie jednak jest dobrze. By nie powiedzieć, że bardzo dobrze.
Dariusz Domagalski
Silentium Universi
Stron: 359
Cena: 34,90

niedziela, 4 listopada 2012

Teraz Wędrowycza każdy wieszać, tfu, oglądać może.


„Dobić dziada” to rzecz zdolna pogodzić frakcję czytelników książek i ugrupowanie fanów komiksów. Ta pozycja jest po trosze przedstawicielem obydwu gatunków, najbezpieczniej więc będzie nazwać ją albumem. Nie byle jakim zresztą. Twarde okładki, zszyte porządnie kartki papieru kredowego i 100% Jakuba Wędrowycza wewnątrz.


Brzmi dobrze?
Jakub Wędrowycz to postać nietuzinkowa i bohater literacki, który – paradoksalnie – dzięki zespołowi cech typowych dla antybohatera, zyskał sympatię rzesz czytelników. Ten warchoł zatracony, amator samogonu i tanich win, wreszcie watażka siejący pogrom wśród nadprzyrodzonych i zupełnie ziemskich wrogów, od dawna gwarantuje zainteresowanie kolejnymi książkami opisującymi jego przygody. Trudno się więc dziwić, że magii wioskowego pijaka uległ również Andrzej Łaski, który miał wiele okazji do złapania bakcyla, czy raczej infekcji, ponieważ towarzyszy Wędrowyczowi już od jakiegoś czasu, ilustrując owego w „Czarowniku Iwanowie” i „Kronikach Jakuba Wędrowycza”.
Ale do rzeczy.
Album duetu dwóch panów Andrzejów jest podzielony na dwie części. Pierwsza z nich to kilka wędrowyczowych historii przedstawionych w formie komiksu. I ta część właśnie została wydrukowana na wspomnianym wyżej papierze kredowym. Trzeba Andrzejowi Łaskiemu oddać honory, bo i technika rysunku dobra, i całość jak najbardziej pasująca klimatem. Nierówna, nawet nieco chaotyczna kreska doskonale charakteryzuje bajzel panujący na co dzień w malowniczych Wojsławicach. Jedno tylko lekko zgrzyta. Drogi autorze! Jeśli już przedstawiasz kolejne sceny w ten nie do końca uładzony sposób, to nie pisz „dymków” w równie niechlujnym stylu, bo osiągniesz efekt barszczu, do którego włożono dwa grzybki. Nikt tu nie mówi o kaligrafii, ale stylizacja pisma na pospolite bazgroły nie pomaga zrozumieć dialogów. I jeszcze ta pozioma kreska nad polskimi znakami w miejsce kropki, by nie wspomnieć o tym, że skoro dymki są przedstawione drukowanymi literami, to znakomita większość polskich znaków (w tym J na przykład) w ogóle tych wątpliwej jakości ozdobników nie potrzebuje. No zgrzyta po prostu.
Część druga albumu stylizowana jest na gazetę o wdzięcznym tytule „Niski gumofilc” i z pewnością nie ma nic wspólnego z „Wysokimi obcasami”. Oprócz opowiadań autorstwa drugiego z panów Andrzejów znajdziemy w niej także kolumnę ogłoszeń drobnych, a nawet horoskop dla wszystkich znaków Zodiaku. Dla niektórych pomyślny, dla niektórych mniej. Mnie fortuna obiecała status biznesmena, jeśli zajmę się szmuglem z Ukrainy, więc nie mam wyjścia i album polecić muszę!
Nie tylko dlatego zresztą. Rzecz mocna i jedyna w swoim rodzaju. Wielbiciele Jakuba W. z pewnością nie będą zawiedzeni.

Andrzej Pilipiuk, Andrzej Łaski
Dobić dziada
Fabryka Słów 2011
Stron: 63 + 32
Cena: 49,90 zł

poniedziałek, 22 października 2012

Powstańcie których dręczy głód!




To było pewne. Modny ostatnimi czasy wampiryzm w różowej wersji z pomponikami na pelerynkach i z omdlewającymi z miłości do krwiopijców dziewczętami musiał, po prostu musiał doczekać się parodii. I chwała opatrzności, że padło na Andrzeja Pilipiuka, którego nazwisko na okładce z reguły gwarantuje doskonałą jakość książki.
Akcja powieści rozgrywa się w Warszawie, głównie na Pradze (tuż obok słynnego bazaru zwanego Różycem) - dzielnicy jedynej w swoim rodzaju i z wyjątkowymi mieszkańcami. Fakt, większość stanowi tu drobna inicjatywa złodziejska okraszona najprawdziwszymi praskimi zakapiorami spod ciemnej gwiazdy, ale to solidarna grupa, w której słowo honoru warte jest więcej od życia. Często cudzego, rzecz jasna. Już tylko to gwarantuje niezwykle barwne tło dla opisywanych zdarzeń, a jeśli dodatkowo autor osadza je w głębokiej komunie, to jest pewne, że będzie się działo!
Co może począć wampir złapany w pułapkę ustroju socjalistycznego? Uciekać? No ba! Tylko dokąd, do bratniej Bułgarii? Spokojnie możemy jednak założyć, że bez paszportu, owej przepustki do innego świata, nic z tego nie wyjdzie. Cóż więc zostaje? Najrozsądniej wtopić się w brać robotniczą i wraz z nią wyśpiewywać „Międzynarodówkę”, jakoś sobie radząc i schodząc z oczu tajniakom. A swoje sprawy, jeśli tylko się uda, załatwiać między swoimi.
W takich okolicznościach natury budzi się po malowniczej śmierci Gosia. Nastolatka beznadziejnie zakochana w Limahlu w normalnym życiu nie różniła się niczym specjalnym od reszty dziewczyn dorastających w tych siermiężnych czasach. Za to po śmierci – już zdecydowanie tak. Dość powiedzieć, że otrzymany w niejasnych okolicznościach gen wampiryzmu i sceneria przebudzenia dezorientują dziewczę i pozbawiają racjonalności myślenia. Na szczęście pojawia się ślusarz Marek, wyciąga niebogę z opresji i wprowadza do światka warszawskich krwiopijców. A to oczywiście dopiero początek.
Naszym socjalistycznym wampirom przyjdzie się zmierzyć z ograniczeniami socjalizmu, zamienić pelerynę na waciak, na nogi wzuć relaksy i czekać z nadzieją na lepsze czasy. Takie, w których krew obywateli straci paskudny posmak sprzedawanej na kartki żywności.
Pilipiukowi udało się stworzyć rzecz niezwykle zabawną i pełną inteligentnej ironii. Akcja, co koniecznie należy podkreślić, rozkręca się błyskawicznie i z każdą stroną wchodzi na coraz wyższe obroty. Dialogi na pograniczu farsy przyprawiają o niekontrolowany chichot, a całkiem jawne i celowo złośliwe nawiązania do gangu Cullenów zza oceanu – o spazmy śmiechu. Świetna rzecz, którą można z pełną odpowiedzialnością polecić. A pierwsze słowa „Międzynarodówki”: „Wyklęty powstań ludu ziemi, powstańcie, których dręczy głód” nabierają po lekturze kompletnie nowego znaczenia.
Andrzej Pilipiuk
Wampir z M-3
Fabryka Słów 2011
Stron: 336
Cena: 33 zł

wtorek, 25 września 2012

Ludzkie życie - opowiadanie


Opowiadanie powstało kilka ładnych lat temu i  perspektywy czasu oceniam je jako raczej infantylne, ale mam do niego pewien sentyment :)
Nie było wcześniej nigdzie publikowane i można powiedzieć, że właśnie doczekało się mocno spóźnionej premiery.

Ludzkie życie



Nuda. Kompletna nuda. Ze swojego legowiska w przedpokoju nasłuchiwałem tykania zegara. Pod obrożą poczułem znajome swędzenie, więc potrząsnąłem energicznie włosami i zapuściłem rękę na kark. Po chwili syknąłem i mlasnąłem z irytacją. Pani już dawno nie obcinała mi paznokci i pokaleczyłem sobie skórę. Odkąd mała Pusia poszła do szkoły, a pani wróciła do pracy, to skończyły się i moje wakacje. Teraz pospiesznie mnie wyprowadzali przed ósmą na sikanie a potem musiałem czekać aż do siedemnastej. Stęknąłem i przewróciłem się na drugi bok. Muszę wytrzymać, bo jak narobię znów na podłogę, to nie dostanę kolacji i za karę nie pójdę na wieczorny spacer do parku. I nie spotkam się z moją Mileną o złocistych włosach. Zegar wybił czwartą.
Zawsze mnie śmieszyło to zamiłowanie moich Państwa do dziwacznych staroci. Kiedy byłem wraz z Pusią z wizytą u sąsiadów, o upływie czasu informował uśmiechnięty hologram. Nawet za pierwszym razem stanąłem przed nim, takim kształtnym, z poprawnie ułożonymi mackami, i zacisnąłem bojowo pięści. Pusia się roześmiała i pacnęła mnie lekko po głowie.
- Patrz Suniu – powiedziała do koleżanki. – Mój Adam się boi hologramu. To pewnie przez te głupie antyki w moim domu. – dodała rechocząc, i stanowczym ruchem zapięła mi smycz.
Resztę wizyty spędziłem przy nodze mojej młodocianej Pani. Obwąchałem dziwną, plastikową kanapę i zapatrzyłem się na Sunię. Całkiem ładna z niej była dziewczynka, ale to Pusia, choć w okresie dojrzewania, zapowiadała się na skończoną piękność. Tak zieloną cerą nie mogła się szczycić żadna z dziewczyn z sąsiedztwa. Wiem, bo Pusia często zabierała mnie na spotkania z koleżankami. Jej szczękoczułki już w wieku jedenastu lat schodziły się zgrabnie przy otworze gębowym a dolne macki, rozchodziły się promieniście w czterech kierunkach świata w giętkich, wybitnie chropowatych zwojach. Nawet teraz, gdy siedziała na pachnącej plastikiem kanapie i gestykulowała zapamiętale górnymi mackami, zdawała się być skończoną, nieświadomą swojego piękna nimfą.
Antyczny zegar od niechcenia odmeldował wpół do piątej. Jeszcze tylko trzy kwadranse i pani wróci do domu. Zwlokłem się ciężko z posłania i rozprostowałem gnaty. W lustrze ujrzałem swoje skołtunione włosy. Pusia miała tak dużo lekcji i szkolnych zajęć, że kompletnie ostatnio zaniedbała czesanie moich włosów. To pani się upierała przy mojej bujnej fryzurze.
- Adama nie będziemy strzyc! – zwykła mawiać do swojego męża, profesora Azorka. – nie podoba mi się ta moda, a poza tym zimą zmarznie. Pusia go codziennie czesze, co jakiś czas wykąpiemy go w tym nowym szamponie przeciwwszowym i już!
Profesor Azorek coś tam niewyraźnie mamrotał w odpowiedzi, podczas gdy jego trójkątna głowa, oparta na jednej z górnej macek analizowała kolejne historyczne znalezisko ulokowane na antycznym, mahoniowym biurku.
Odwróciłem wzrok od lustra i poczłapałem do kuchni. Tam pod stołem znalazłem resztki suchej karmy dla ludzi i niezbyt świeżą wodę w miseczce. Wyjąłem jedną z kulek i bez entuzjazmu wsunąłem do ust, po raz kolejny wstydząc się swojego prymitywnego sposobu jedzenia. Nawet Pusia umiała już elegancko podsuwać mackami pokarm do klekoczących z gracją szczękoczułek. Jadła śniadanie przy kuchennym stole, podczas gdy ja ochoczo atakowałem saszetkę tuż koło jej nóg i parskała śmiechem, wskazując na mnie koniuszkiem niezaangażowanej w spożywanie śniadania macki.
- Mamusiu, zobacz jak Adam śmiesznie je! – chichotała.
- Ludzie tak jedzą – pouczała ją mama. – Nie maja przecież macek!
A mi się wtedy robiło wstyd i garbiąc ramiona odchodziłem na swoje posłanie. Kochałem Pusię i bardzo mi się przykro robiło, gdy się ze mnie śmiała.
Podreptałem w stronę przedpokoju, mijając po drodze drzwi toalety. Jakbym umiał im powiedzieć, że wiem jak się z niej korzysta, to ulżyłoby i mi, i pani, która gnała w pośpiechu z pracy, bojąc się, bym nie zabrudził dębowej klepki w przedpokoju. Swoją drogą, kto jeszcze, oprócz moich Państwa, ma w mieszkaniu drewniane podłogi? A wracając do toalety, to klamka znajdowała się wysoko ponad moją głową. Nawet gdybym przytargał taboret, to i tak bym nie dosięgnął. Pozostawało czekać.
Po kilku minutach usłyszałem upragniony dźwięk dezaktywowanych drzwi. Rzuciłem się z entuzjazmem na powitanie pani. Stała, ciężko dysząc i odganiała się mackami od moich uścisków. Ja podskakiwałem radośnie i obejmowałem ją dłońmi za dolne macki.
- Adam! – sapnęła pani. – Siad!
Usiadłem posłusznie po turecku, lecz nie spuszczałem z niej oczu. Pani westchnęła teatralnie i uchyliła zapraszająco drzwi. Wybiegłem jak szalony na schody i pognałem w dół. Pani wytoczyła się za mną i niespiesznie zeszła na parter.
- Smycz ci zapnę – wyjaśniła z przyzwyczajenia, choć kompletnie nie wierzyła, że człowiek może cokolwiek rozumieć. – Dianie od profesorostwa Pimpków urosły już piersi. Nie chciałabym, żeby jakiś kłopot był, bo oni ją szykują na wystawę i do hodowli.
Pani zapięła mi smycz i uchyliła drzwi klatki schodowej. Dopadłem do pierwszych krzaków, upewniłem się, że żadna kobieta nie chce tu sikać i wyłuskałem spomiędzy nóg mojego małego. Sikałem strasznie długo i po chwili wyprostowałem się zakładając dłonie za kark. Ulga była tak wielka, że podskoczyłem w miejscu kilka razy i zacząłem się ocierać z wdzięcznością o dolne macki Pani. Ta poklepała mnie zdawkowo po karku i stanowczo pociągnęła w stronę domu. Poszedłem pokornie, nie było sensu się nawet buntować. Pani musiała przygotować posiłek dla Pusi i profesora Azorka.
Zadowolony, rozkoszując się pustym pęcherzem, położyłem się grzecznie na posłaniu i wpatrzony w drzwi czekałem na powrót Puśki. Uwielbiałem chwilę, w której tarmosiła mnie na powitanie po włosach i obejmowała mackami. Lizałem wtedy radośnie jej szczękoczułki a ona wysuwała z otworu gębowego ssawkę i łaskotała mnie po nosie. Pani wychylała się wtedy z kuchni i strofowała córkę.
- Nie liż człowieka po twarzy! To bardzo niehigieniczne! Skąd wiesz, gdzie on wcześniej język wtykał?
Pusia wzruszała ramionami i biegła do łazienki myć macki. A potem wystarczyło poczekać, aż zje obiad, odrobi lekcje i zabuczy ułożonym w trąbkę otworem gębowym, przywołując mnie na spacer do parku. Dzisiaj miało być inaczej.
Drzwi, jak zwykle otworzyły się z impetem i weszła Pusia. Śluz ciekł jej po otworach oddechowych i kapał miarowo pod szczękoczułki. Podszedłem do niej i otarłem się pieszczotliwie o dolne macki. Moja dziewczynka pogłaskała mnie zdawkowo po grzbiecie i pobiegła do kuchni.
- Mamo! Mamo! – kwiliła od progu.
- Co się stało? – zapytała trwożliwie Pani.
- Mamo, Diana od Pimpków wpadła pod Xylowóz! I zdechła! – tu Pusia rozkleiła się na dobre i becząc wtuliła się w matkę.
- Córciu, to bardzo przykre, ale ludzie są głupi. Zdarza im się wybiegać na pas transmisyjny. Na to nic nie można poradzić! Właśnie dlatego zawsze proszę, żebyś trzymała Adama na smyczy. – powiedziała łagodnie Pani.
Pusia szlochała niepocieszona i usiadła na kuchennym stołku. Macki zwisały jej pod stół.
- Pusiu, nie można się tak przejmować. – tłumaczyła Pani. – To tylko człowiek. Wiem, jak Ci szkoda Diany, ale pomyśl, co by było jakby to jakiś Xylob zginął.
Pusia spojrzała na mamę spod czułek i zerwała się gwałtownie.
- Idę do parku! Adam, do macki! – krzyknęła.
Pani nic nie powiedziała, tylko pospiesznie zapakowała do torby butelkę wody i kilka kanapek. Wręczyła prowiant Pusi i odwróciła się w stronę kuchni. To właśnie w niej ceniłem. Umiała zamknąć otwór gębowy i nie komentować, gdy sytuacja tego nie wymagała. W tym upatrywałem pełnej harmonii w jej małżeństwie z profesorem Azorkiem.
Pusia zapięła mi smycz i wciąż pociągając nosem połączyła się w myślach z Cziką, młodą Pani mojej Mileny. Powstrzymywałem, jak mogłem swoją ludzką radość, ale w duchu dziękowałem Xyloopatrzności za to niespodziewane zrządzenie losu. Po chwili wyszliśmy na zalaną słońcem ulicę. Omijałem ostrożnie bosymi stopami błyszczące odłamki szkła a Pusia cieszyła się z mojej zmyślności. Wkrótce doszliśmy do bramy parku. Jak zwykle obejrzałem sobie tablicę informacyjną, która obwieszczała, że nie wolno deptać trawy, śmiecić a ponadto każdy Xylob, który nie sprzątnie odchodów swojego człowieka, zapłaci karę piętnastu punktów urlopowych. Jak zawsze, po przeczytaniu owego pouczenia, zacząłem się nerwowo prężyć i szukać miejsca na zrobienie kupy. Pobiegłem za gęsty krzak akacji i ukucnąłem. Nieopodal rosły mięsiste liście łopianów, więc urwałem ich naręcze i podtarłem tyłek. Pusia, jak zwykle złożyła macki w zachwycie nad moim dobrym wychowaniem, więc wyskoczyłem na alejkę bardzo z siebie zadowolony. Z naprzeciwka nadchodziła Pani Funia z Abrahamem. Jej czarnoskóry, potężny człowiek, zazwyczaj dumnie prężący swoje muskuły, dzisiaj był dziwnie osowiały a jego kruczoczarne loki, za którymi szalała połowa samic z parku, przyprószyła siwizna. Pusia najwyraźniej też to zauważyła.
- Dzień dobry Pani Funiu – zagaiła.
- Dzień dobry – odparła radośnie stara Xylobka, szczerząc w stronę mojej młodej pani pokryte pleśnią szczękoczułki.
- Co ten Pani Abraham dzisiaj taki osowiały?
- Ach, moje dziecko! – westchnęła z ubolewaniem Pani Funia. – Musiałam wykastrować mojego kochanego człowieka. Ciągle mi się wyrywał, a ja już siły nie mam… Internista, no wiesz, lekarz od ludzi, powiedział, że to przytemperuje go trochę i złagodzi charakter. Ale on jakiś taki nieswój. Boli go może jeszcze …
- No tak. - zmieszała się Pusia, podczas gdy ja bezwiednie zasłoniłem genitalia i zerknąłem na zobojętniałego na los Abrahama. – Do zobaczenia! – ukłoniła się i pociągnęła mnie w stronę jeziorka.
Wokół lazurowej wody rozciągał się pokryty soczystą zielenią trawnik. Jak okiem sięgnąć, na kocykach siedziały rodzinki Xylobów i przysłaniając mackami oślepione słonecznym blaskiem oczodoły, zdawały się z upodobaniem śledzić poczynania swoich ludzi. Niektórzy rzucali do siebie dmuchaną piłkę, inni bawili się w berka, jeszcze inni z piskiem wbiegali do wody. Ludzki raj. Podskoczyłem z entuzjazmem a Pusia dobrotliwie pogłaskała mnie po głowie.
- Adam! – zakomenderowała żartobliwie, odpinając smycz. – zachowuj się!
Otarłem się o jej dolne macki i pognałem w stronę jeziorka. Już z daleka wypatrzyłem tam Milenę, moją złotowłosą kobietę. Siedziała grzecznie na okalającym jeziorko żółtym piasku i grzecznie, acz stanowczo odganiała od siebie kilku konkurentów rasy azjatyckiej.  Rzuciłem spojrzeniem na Pusię, która najwyraźniej dojrzała w tłumie swoją koleżankę Czikę. No tak, zajmą się rozmową na długo i nie będą nas wołać. Wyhamowałem tuż przed stopami mojej dziewczyny.
Tego Wam jeszcze nie mówiłem, ale moja cudowna wybranka nie była dobrym człowiekiem dla swojej rodziny. Nigdy się nie łasiła, nie ocierała i ledwie tolerowała swoich Państwa. Oburzała się zresztą, gdy tak o nich mówiłem. Milena nazywała ich nadzorcami. Patrząc na nią teraz cielęcym wzrokiem, kompletnie zignorowałem różnice poglądów.
- Jaka Ty piękna jesteś! – westchnąłem i podszedłem do niej.
Moja złotowłosa księżniczka objęła mnie ramionami a ja zacząłem ją całować. Z pobliskiego koca rozległ się piskliwy okrzyk jakiejś nawiedzonej Xylobki.
- Parzyć się będą! Skandal! Dlaczego nikt tego człowieka nie wykastrował! – wrzeszczała, zasłaniając macką oczy swojego synka.
Odskoczyłem od Mileny i gestem głowy wskazałem jeziorko. Podeszła z gracją do brzegu i wskoczyła do wody na główkę. Paru znudzonych Xylobów apatycznie klasnęło w dłonie. Ja okrążyłem pobliskie krzaki i ostrożnie wsunąłem się do wody. Po chwili moja mokra, ukochana Złotowłosa wynurzyła się tuz koło mnie i stając pewnie na dnie, zagarnęła do tyłu mokre, długie włosy. Przełknąłem z trudem ślinę i gapiłem się jej cycki. Ruszyłem ku mojej ludzkiej nimfie, lecz zanim się z nią zwarłem, ta stanowczo się odsunęła.
- Są ważniejsze sprawy – powiedziała.
- Tak? – odparłem głupkowato i ugiąłem kolana, by ukryć pod taflą wody swój wzwód.
- Znasz Krystynę? – zapytała Milena, udając, że nie widzi mojego poruszenia.
- To ta czerwonoskóra z czarnym warkoczem? Bardzo rzadka rasa, jej Pani zapłaciła za nią fortunę podobno.
- No właśnie ta. – skwapliwie potwierdziła moja złotowłosa piękność.
- No i co z nią?
- Puściła się z Abrahamem, pamiętasz tego czarnego, wielkiego kolesia?
- Dzisiaj go spotkałem – odparłem i zadrżałem na owo wspomnienie.
- No właśnie – skwitowała Milena. – Wykastrowali go. Ale Krystynie zabrali dzieciaka. I to zanim skończyła karmić. To chyba jeszcze gorsze, nie uważasz?
- Tak? – odparłem, nie całkiem przekonany, zachowawczo masując członka.
- Tak! – Kryśce zabrali dzieciaka, bo rasowy nie był, no wiesz, mieszanka, i utopili, tu w jeziorku.
- Milenko, to typowe zachowanie Xyloba, nie możesz aż tak tego brać do siebie – próbowałem załagodzić.
- Gówno wiesz! – wrzasnęła Milena. – Ja też się spodziewam dziecka i jak się tylko urodzi, to mi go zabiorą i utopią.
Wolałem nie pytać, czy to mój dzieciak, zwłaszcza, że Czika, Pani mojej Mileny właśnie podniosła się z trawy i zaczęła ja przywoływać. Moja złotowłosa parsknęła wściekle, wyprostowała się dumnie i ruszyła w stronę właścicielki.
- Milena! – wrzasnąłem. – Co mam zrobić?
- Dowiedz się od profesora, gdzie mieszkają wolni ludzie! – rzuciła przez ramię i podeszła z godnością do Cziki. Pozwoliła założyć sobie smycz i dostojnie pomaszerowała alejką w stronę domu. Po raz pierwszy w życiu ucieszyłem się, że wyższa rasa nie rozumie naszej prymitywnej mowy. A po chwili dokładnie to samo mnie zmartwiło.
Jak miałem się czegokolwiek dowiedzieć od profesora Azorka, skoro nie umiałem artykułować w jego języku? A tak poza tym, co to w ogóle za pomysł. Wolni ludzie? Niedorzeczność.
Otarłem się o nogi Pusi, odczekałem grzecznie aż zapnie mi smycz i podreptałem za nią w stronę domu.
Wszedłem po cichu do gabinetu profesora Azorka. On sam siedział pochylony nad biurkiem i w ciepłym świetle lampy studiował jakieś opasłe tomiszcze. Stanąłem onieśmielony tuż za progiem i zerknąłem na ciągnące się wzdłuż ścian półki, wyładowane ogromnymi książkami. Każda z nich sięgała mi pewnie do pasa i ważyła tyle, co ja. Pani profesorowa z olimpijskim spokojem znosiła dziwne zainteresowania męża, choć głośno wyrażała swoją opinię na temat kolekcjonowania starych, papierowych tomów.
- Cały gabinet zawalony tymi starociami! – gderała bardziej do siebie, choć patrzyła w moją stronę. Często prowadziła takie monologi podczas szykowania posiłków. Ja z wiadomych względów nie odstępowałem jej wtedy nawet na krok.
- Po co to? Ja rozumiem, historią się zajmuje zawodowo, ale po cóż to wertować te książki, kiedy można wszystko wywołać z chipa. – ciągnęła lekko poirytowanym głosem i z roztargnieniem rzucała mi na ziemię okrawki sojowego sera.
Miałem wyłącznie mgliste pojęcie o czym mówiła. Wiem, że Xylobom wszczepiano chipy, dzięki którym mogli się kontaktować z innymi, uczyć się, tak jak moja Pusia, albo czytać informacje, jak moja pani. Podobno nawet do oglądania telewizji nie był potrzebny kąt holowizyjny, lecz nasi domownicy lubili wspólne wieczory przed hologramem. Pani twierdziła, że to cementuje więzi rodzinne. Ja w każdym razie o chipach wiedziałem tyle, że gdy byłem małym dzieckiem, to internista wstrzelił mi w małżowinę uszną kolczyk, dzięki któremu nie można się zgubić.
Profesor oderwał gałki oczne od książki i zapatrzył się w czerń nieba za oknem. Westchnął ciężko i uderzył zwiniętą w kłąb macką o blat biurka. Pisnąłem przestraszony.
- Adam! – odwrócił się w moją stronę Azorek. – Nie bój się! No chodź tu do mnie ludziku! – dodał łagodnym, zachęcającym tonem.
Podszedłem ostrożnie i polizałem mackę profesora. Ten pogładził mnie pieszczotliwie, podniósł ostrożnie i usadził w gnieździe swoich dolnych macek. Miałem stąd wyśmienity widok na księgę, która studiował.
- Zawsze mnie zastanawiało. – powiedział po chwili profesor. – Po co natura obdarzyła was ludzi takimi chwytnymi, maleńkimi mackami.
Uchwycił moją dłoń i przez chwilę analizował jej budowę w świetle lampki. Ja sam też czasem sobie zadawałem to pytanie. Nie umiałem niczego stworzyć, ani tak naprawdę chwycić. A może nigdy nie próbowałem? Dłonie służyły mi do uchwycenia mojej złotowłosej Mileny, albo do podrapania się. Umiały zacisnąć się w pięść, gdy podskoczył mi jakiś żółtek w parku, albo zerwać garść łopianu do podtarcia tyłka. Może umiały więcej?
- Zobacz – ciągnął dalej uczony. – Ta najmniejsza, najgrubsza wypustka, przy odpowiednich ćwiczeniach mogłaby uchwycić z pomocą pozostałych, nawet najmniejszy przedmiot. Jak to jest, że nigdy nie próbujesz?
Teraz, gdy to powiedział, sam się nad tym zacząłem zastanawiać. Dlaczego nie próbuję uchwycić szczotki do włosów, by rozczesać moje długie loki? Dlaczego wolę chłeptać wodę z miski, choć mógłbym ją wziąć w dłonie i przytknąć do ust?
- Czytam teraz bardzo starą rzecz. Tobie to zapewne bez różnicy, ale jest to święta księga napisana przez uczniów Xylosa. Trudno się ją czyta, nawet jeśli się zna starożytne języki naszych praojców. Opowiadają oni o zalążkach naszej świetnej cywilizacji. Z tego co zrozumiałem, to było zupełnie inaczej, niż uczymy się w szkołach. Wmawiali nam, że powstaliśmy z wody i minerałów Ziemi a także z tchnienia Świętego Xylosa. A tu, w tej księdze – popukał macką pożółkłą kartę – twierdzą, że odebraliśmy Ziemię ludziom.
Parsknąłem śmiechem. To kolejna rzecz, która tak bardzo różni nas od Xylobów. Oni w chwili rozbawienia klekoczą szczękoczułkami.
- Przeziębiłeś się biedaku? – zatroskał się profesor, błędnie interpretując moje parsknięcie.
Otulił mnie własną macką i przytulając do boku, ponownie zagłębił się w księgę. Poczułem obezwładniające ciepło i poczucie bezpieczeństwa. Właśnie zasypiałem, gdy w mój letarg wbiły się ciche słowa profesora. Szeptał.
- Po dniach stu przeszło – choć może i o tysiąc chodzi, nigdy nie zrozumiałem do końca tych starożytnych miar czasu, wtrącił profesor – nasz matecznik osiadł na mieliźnie ocalenia. Organy dyszne, tak zmaltretowane trudem wędrówki chwytały z mozołem tamtejszą mieszaninę gazów. Uporczywość wilgoci zabiła wkrótce wielu z nas, lecz najsilniejsi wytrwali. Szybkośmy się uporali z prymitywną formą życia i w niedługim czasie powstał nasz nowy dom. Tak Xylos objawił swoją wolę i w podzięce nazwaliśmy się Xylobami. Łaska jego powielekroć spływała na nas. Ci, co zwali się ludźmi,  nie mogli się mierzyć z wolą naszego Pana...
Azorek urwał raptownie i poderwał się na równe nogi, zrzucając mnie na podłogę.
- Wiedziałem! – wrzasnął i zaczął skakać po pokoju, odbijając się wszystkimi czterema dolnymi mackami.
Siedziałem i lekko oszołomiony rozcierałem obite pośladki, gdy do gabinetu wpadła pani.
- Ciszej! Pusia właśnie usnęła! – zaczęła strofować męża.
- Przepraszam – zmitygował się profesor. – Żono, wiedziałaś, że krewniacy Adama kiedyś rządzili naszą Ziemią? – zapytał, patrząc na panią filuternie.
- Nie pleć bzdur! Adam, idziemy na spacer!
Poderwałem się na równe nogi i wybiegłem do przedpokoju, by okazać swój entuzjazm. Podbiegłem do smyczy, co było elementem rytuału i uchwyciłem ją, jak co wieczór w zęby. Po chwili wypuściłem ją z twarzy i przyjrzałem się znajomej lince z zastanowieniem. Pogłaskałem jej chropowatą fakturę i nieśmiało spróbowałem podnieść za pomocą kciuka i palca wskazującego. Skąd wiedziałem, jak nazywają się palce? Tę wiedzę ludzie przekazują sobie na spacerach. Staramy się przekazać napotkanym dzieciom, jak największą liczbę słów.
Smycz wypadła spomiędzy rozedrganych palców, gdy Pani na mnie zabuczała zachęcająco.
- Poczekaj, zapnę tylko i idziemy.
Wyszliśmy w mrok matecznika. W końcu alejki mignęła złota iskierka. Pobiegłem w jej kierunku, naciągając mocno smycz.
- No dobrze, dobrze. – powiedziała pani i poszła w narzuconym przeze mnie kierunku.
Po chwili dopadłem do sikającej na trawniku Mileny.
- Za dużo sikam. – poskarżyła się. – Już się zorientowali, że będę miała dziecko i chcą je uśpić, jak tylko się urodzi. Moja nadzorczyni powiedziała, że nie zniesie brudzącego bachora w mieszkaniu.
Pani witała się właśnie z sąsiadką i kompletnie nie zwracała na mnie uwagi. Pomogłem Milenie wstać i zaprowadziłem ją za pobliskie krzaki. Spojrzałem na swoje drżące dłonie i nakierowałem je na obrożę mojej dziewczyny.
- Co robisz? – zapytała.
- Gdzie usłyszałaś o wolnych ludziach? – odpowiedziałem pytaniem, mocując się jednocześnie z maleńkim zapięciem skórzanego paska.
- Czika czytała baśń… - wyjąkała Złotowłosa.
Obroża opadła na ziemię z subtelnym brzęknięciem.
- Spróbuję odpiąć moją, ale jeśli mi się nie uda, to uciekaj beze mnie. – powiedziałem.
Skupiając wszystkie zmysły, naprowadziłem palce na kark. Uspokoiłem oszalały oddech i odpiąłem zamek. Z brzękiem walącego się poczucia bezpieczeństwa, w trawę opadła moja czerwona obróżka, którą nosiłem na szyi od dziecka.
- W prawo i czołgaj się po cichu. – rozkazałem.
- Nie mogę pełznąć. – poskarżyła się Milena.
Otaksowałem wzrokiem jej pęczniejący brzuch.
- Idź na czworaka.
Odeszliśmy bezszelestnie na bezpieczną odległość i wstaliśmy na nogi. Milena otrzepała uwalane trawą kolana. Przyglądałem się jej przez chwilę w milczeniu, po czym rzuciłem się do niej z obnażonymi zębami. Cofnęła się instynktownie, ale nie zdołała zrobić uniku. Wgryzłem się w ucho i po chwili ująłem dłoń dziewczyny. Wyplułem na nią zakrwawiony chip. Milena najwyraźniej zrozumiała moje intencje, bo stanęła na palcach i zanurzyła zęby w mojej małżowinie. Bolało, gdy nieporadnie szarpała skórę, ale nie wydałem z siebie żadnego odgłosu.
- Adam? Dokąd idziemy? – przerwała nocną ciszę Złotowłosa.
Nie odpowiedziałem. Instynktownie ruszyłem w stronę lasu.