Dlaczego
właśnie Warszawa? Dlaczego spośród tylu miejsc na świecie wybrałem to miasto z
jego wieczną gorączką, pośpiechem i jednoczesną szarością dni podobnych do
siebie jak smugi spalin? Właśnie w powyższym zdaniu tkwi odpowiedź. Miałem
nadzieję wtopić się w pulsującą szaleńczo tkankę miasta. Ukryć się pomiędzy
goniącymi za kolejnym dniem mieszkańcami i wreszcie, po czterdziestu latach
tułania się po ziemskim padole, zaznać świętego spokoju. No… niezupełnie
czterdziestu. Ale mentalnie dużo bliżej było mi do czterdziestki niż lat
trzydziestu z okładem. Jak to mówią, dla niektórych szklanka jest w połowie
pusta.
– No i ? –
wciął się w ciąg moich rozmyślań pośrednik nieruchomości. – Podoba się panu?
Rozejrzałem
się nieprzytomnie po mieszkaniu, omiatając wzrokiem sterylny aneks kuchenny i
salon, którego jedynym umeblowaniem były czarna kanapa i niewielkich rozmiarów
telewizor.
– Tam dalej
są drzwi do malowniczej sypialni i do salonu kąpielowego. – Pośrednik
bezbłędnie wyczuł moją obojętność i postanowił przedstawić wszelkie atuty
lokalu. Swoją drogą ciekawe, czy im na kursach tłoczą do głowy podstawy
słownika polsko-nieruchomościowego? Przytulne
mieszkanko to synonim ciasnoty, w cegle
zazwyczaj oznacza przedwojenną ruderę, cicha
okolica to peryferie, do których może jeden autobus dojeżdża, i to
pewnie raz na godzinę, a niebanalny
wystrój nierzadko okazuje się wystrojem à la wczesny Gierek. Nie
spodziewałem się więc niczego specjalnego po salonie
kąpielowym.
I słusznie.
Zwykła łazienka z wanną z hydromasażem w najtańszej wersji.
– Proszę
jeszcze obejrzeć malowniczą
sypialnię – pospiesznie wtrącił pośrednik, nie odnotowując
spodziewanego zachwytu na mojej twarzy.
Malownicza sypialnia miała niewątpliwy plus. Ogromne okna zajmujące właściwie całą
ścianę. Popołudniowe promienie słońca oświetlały łoże małżeńskie i krążące w
powietrzu drobinki kurzu. Za szybami widać było kute poręcze balkonu.
– Mogę? –
wskazałem drzwi balkonowe.
–
Oczywiście! – Pośrednik zareagował natychmiast.
Klamka
ustąpiła z niemiłosiernym zgrzytem, ale skrzydło ogromnych drzwi uchyliło się
bez protestu. Buchnął zza nich jazgot ulicy. Gwar rozmów, zawodzenie jakichś
grajków, miarowy pomruk silników samochodowych i stukot tramwaju. Nie
przeszkadzało mi to. Jak już wspomniałem, w tym właśnie chaosie miałem zamiar
znaleźć oazę spokoju.
Balkon był
nijaki, a kute poręcze brudne i zardzewiałe. Choć mieszkanie było przytulną
mansardą, to próżno było tu szukać krzywizn dachu izolujących balkonik od oczu
wścibskich sąsiadów. Po lewej stronie, odgrodzony zaledwie kilkoma prętami,
stał grubas w gaciach i palił papierosa. Oczywiście dym zakręcał meandrami i
wciskał się do malowniczej sypialni.
– Tu można
jakąś makatkę powiesić albo roślinki puścić … – Pośrednik natychmiast znalazł
rozwiązanie dla drobnej niedogodności.
– Jak daleko
jest stąd do jakiegoś parku? – zapytałem.
– O! Park
jest tuż obok! – To mogło
oznaczać, że odległość jest większa niż kilometr, ale raczej nie przekracza
dziesięciu.
Powiodłem
spojrzeniem po oknach budynku stojącego naprzeciwko. Dzieliła mnie od niego
szerokość wijącej się dołem ruchliwej, ale niewielkiej uliczki. W sąsiednim
domu poddasza również były zaadaptowane na mieszkania, o czym świadczyły
firanki w oknach. Jedno z nich, usytuowane dokładnie na wprost mojego balkonu,
było szczelnie zasłonięte roletą, ale w gasnącym świetle dnia dało się dojrzeć
mdły poblask zapalonego wewnątrz światła.
Właśnie w
tym momencie uświadomiłem sobie, że użyłem sformułowania mój balkon, więc sprawa została
przesądzona. Świętego spokoju będę szukać w przytulnym
mansardowym mieszkanku z malowniczą sypialnią i salonem kąpielowym.
– Biorę –
powiedziałem.
Pośrednik
podskoczył jak rażony prądem i wyczarował pospiesznie druk standardowej umowy,
który bez ociągania podpisałem.
***
Przez kilka
kolejnych dni oswajałem nowe lokum, starając się raczej dostosować do niego niż
odcisnąć na nim swoje piętno. Jedyną zmianą, na jaką sobie pozwoliłem, było
ulokowanie niewielkiego biurka z komputerem pod oknem balkonowym. Zabawne, jak
drobne szczegóły potrafią determinować ludzkie decyzje. Gdybym nie ujrzał
tajemniczych okien naprzeciwko, zapewne nie zdecydowałbym się na wynajęcie tego
mieszkania, a to zapewne nie doprowadziłoby do zachwiania porządkiem świata.
Często się
zastanawiam co by było, gdyby. Nasz los i suma doświadczeń to wypadkowa
chwilowych kaprysów, nie do końca racjonalnych impulsów, a często zwykłych
głupot popełnianych ot tak, bez wyraźnego powodu. Moja była żona zawsze się
śmiała z tych przemyśleń. Do czasu, gdy głośno przeanalizowałem kilka związków
przyczynowo-skutkowych i udowodniłem jej, że gdybym nie zaczął palić papierosów
w pierwszej klasie liceum, to nigdy byśmy się nie pobrali. Nie wnikając w
szczegóły, pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem po uprawomocnieniu się rozwodu, było
zerwanie z nałogiem nikotynowym.
Złego lepiej
nie kusić. Drugą rzeczą była przeprowadzka do Warszawy. W poprzednim życiu
zgromadziłem niewielką sumę pieniędzy, kilka przydatnych kontaktów i komputer,
na którym zamierzałem napisać pierwszą poważną powieść w moim życiu. Mieszkanie
opłaciłem za pół roku z góry (ku wyraźnej uciesze pośrednika) i właśnie tyle
zamierzałem poświęcić na zmagania z zawodem autora. Do tego czasu buzujący maj
przerodzi się w schyłek deszczowej jesieni, a ja spodziewałem się mieć gotowy
tekst i pomysł na dalsze życie.
Tymczasem
siedziałem od trzech godzin nad klawiaturą, a na biurku stał kubek kompletnie
zimnej herbaty. Wbrew wcześniejszym przypuszczeniom, słowa nie potoczyły się
lawiną liter. Kotłowały się w głowie i nie miały zamiaru jej opuścić.
Górnolotnie rzecz ujmując, dopadła mnie niemoc twórcza. W sypialni boleśnie
dawało się odczuć przedburzową duchotę, więc podszedłem do okna balkonowego i
otworzyłem je na oścież. Skinąłem głową kopcącemu grubasowi, który najwyraźniej
już na stałe przyrósł do balkonowej barierki, i zapatrzyłem się na uginające
się pod ołowiem chmur sąsiednie dachy. Okno naprzeciwko było uchylone, a
zasłaniająca je wcześniej roleta – do połowy uniesiona. Lub do połowy opuszczona.
Jak kto woli.
Zerknąłem na
grubasa, ale on, kompletnie niezainteresowany mansardą z naprzeciwka, strzelił
niedopałkiem w rzeszę dzieciaków spacerujących po deptaku i wycofał się do
swojego mieszkania. Tymczasem w oknie pojawiła się kobieta. Wiotka talia kilka
razy mignęła w obrysie okna, a po chwili światło zgasło. Stałem nieporuszony.
Nie wiem, skąd to przeświadczenie, ale byłem przekonany, że dopiero teraz, w
zapadających ciemnościach, tajemnicza kobieta stanie w oknie i będzie
obserwować życie ulicy. Nie było jednak sensu czekać.
Mój
oświetlony kinkietami sypialni balkon był niezbyt dyskretnym punktem
obserwacyjnym. Wycofałem się do wnętrza i usiadłem przed komputerem. Miałem
nadzieję, że blokada twórcza w końcu ustąpi. Miasto oświetliła pierwsza
błyskawica, a po chwili nad dachami przetoczył się grzmot. Z niecierpliwością
oczekiwałem na burzę, która uwolni mnie z impasu. Ciężko było się przyznać, że
dotychczasowe plany twórcze pozostawały mrzonką. Znacznie łatwiej było zwalić
niemoc na burzę, niskie ciśnienie, gwałtowne zjawiska pogodowe i – przy
odrobinie szczęścia – awarię prądu. Zerknąłem na kubek. Zimna herbata wyglądała
wstrętnie. Poczłapałem do lodówki i wyjąłem butelkę whiskey. Mała szklaneczka z
pewnością nie zaszkodzi.
Mościłem się
właśnie ponownie w fotelu, gdy lunął rzęsisty deszcz i nieomal w tej samej
chwili zgasło światło. Czarne niebo rozdarła błyskawica i w jej świetle
ujrzałem obramowaną lokami twarz w mansardowym oknie naprzeciwko. Kobieta
patrzyła na mnie, choć było to niemożliwe. Przecież moje mieszkanie pogrążyło
się w ciemnościach.
Niezupełnie.
Komputer nieco przygasił wprawdzie monitor, ale zameldował gotowość działania
przez najbliższe czterdzieści sześć minut. W mroku ulicy moja podświetlona
niebieskawym światłem twarz musiała być widoczna nawet w oddalonym o trzy
kamienice KFC. Kompletnie nie wiedząc, po co to robię, skinąłem głową w stronę
zatopionego w ciemności mansardowego okna.
Pamiętacie,
jak wspominałem o głupich impulsach, które mają przerażająco duży wpływ na koleje
losu?
Pamiętacie.
To
uświadomcie sobie jedną rzecz: moje palenie papierosów miało się do ożenku tak,
jak tamto skinięcie głową nieznajomej kobiecie do potencjalnej zagłady świata.
O tym jednak dowiedziałem się dużo później.