czwartek, 28 marca 2013

Poddasze 1 - opowiadanie




Dlaczego właśnie Warszawa? Dlaczego spośród tylu miejsc na świecie wybrałem to miasto z jego wieczną gorączką, pośpiechem i jednoczesną szarością dni podobnych do siebie jak smugi spalin? Właśnie w powyższym zdaniu tkwi odpowiedź. Miałem nadzieję wtopić się w pulsującą szaleńczo tkankę miasta. Ukryć się pomiędzy goniącymi za kolejnym dniem mieszkańcami i wreszcie, po czterdziestu latach tułania się po ziemskim padole, zaznać świętego spokoju. No… niezupełnie czterdziestu. Ale mentalnie dużo bliżej było mi do czterdziestki niż lat trzydziestu z okładem. Jak to mówią, dla niektórych szklanka jest w połowie pusta.

– No i ? – wciął się w ciąg moich rozmyślań pośrednik nieruchomości. – Podoba się panu?
Rozejrzałem się nieprzytomnie po mieszkaniu, omiatając wzrokiem sterylny aneks kuchenny i salon, którego jedynym umeblowaniem były czarna kanapa i niewielkich rozmiarów telewizor.
– Tam dalej są drzwi do malowniczej sypialni i do salonu kąpielowego. – Pośrednik bezbłędnie wyczuł moją obojętność i postanowił przedstawić wszelkie atuty lokalu. Swoją drogą ciekawe, czy im na kursach tłoczą do głowy podstawy słownika polsko-nieruchomościowego? Przytulne mieszkanko to synonim ciasnoty, w cegle zazwyczaj oznacza przedwojenną ruderę, cicha okolica to peryferie, do których może jeden autobus dojeżdża, i to pewnie raz na godzinę, a niebanalny wystrój nierzadko okazuje się wystrojem à la wczesny Gierek. Nie spodziewałem się więc niczego specjalnego po salonie kąpielowym.
I słusznie. Zwykła łazienka z wanną z hydromasażem w najtańszej wersji.
– Proszę jeszcze obejrzeć malowniczą sypialnię – pospiesznie wtrącił pośrednik, nie odnotowując spodziewanego zachwytu na mojej twarzy.
Malownicza sypialnia miała niewątpliwy plus. Ogromne okna zajmujące właściwie całą ścianę. Popołudniowe promienie słońca oświetlały łoże małżeńskie i krążące w powietrzu drobinki kurzu. Za szybami widać było kute poręcze balkonu.
– Mogę? – wskazałem drzwi balkonowe.
– Oczywiście! – Pośrednik zareagował natychmiast.
Klamka ustąpiła z niemiłosiernym zgrzytem, ale skrzydło ogromnych drzwi uchyliło się bez protestu. Buchnął zza nich jazgot ulicy. Gwar rozmów, zawodzenie jakichś grajków, miarowy pomruk silników samochodowych i stukot tramwaju. Nie przeszkadzało mi to. Jak już wspomniałem, w tym właśnie chaosie miałem zamiar znaleźć oazę spokoju.
Balkon był nijaki, a kute poręcze brudne i zardzewiałe. Choć mieszkanie było przytulną mansardą, to próżno było tu szukać krzywizn dachu izolujących balkonik od oczu wścibskich sąsiadów. Po lewej stronie, odgrodzony zaledwie kilkoma prętami, stał grubas w gaciach i palił papierosa. Oczywiście dym zakręcał meandrami i wciskał się do malowniczej sypialni.
– Tu można jakąś makatkę powiesić albo roślinki puścić … – Pośrednik natychmiast znalazł rozwiązanie dla drobnej niedogodności.
– Jak daleko jest stąd do jakiegoś parku? – zapytałem.
– O! Park jest tuż obok! – To mogło oznaczać, że odległość jest większa niż kilometr, ale raczej nie przekracza dziesięciu.
Powiodłem spojrzeniem po oknach budynku stojącego naprzeciwko. Dzieliła mnie od niego szerokość wijącej się dołem ruchliwej, ale niewielkiej uliczki. W sąsiednim domu poddasza również były zaadaptowane na mieszkania, o czym świadczyły firanki w oknach. Jedno z nich, usytuowane dokładnie na wprost mojego balkonu, było szczelnie zasłonięte roletą, ale w gasnącym świetle dnia dało się dojrzeć mdły poblask zapalonego wewnątrz światła.
Właśnie w tym momencie uświadomiłem sobie, że użyłem sformułowania mój balkon, więc sprawa została przesądzona. Świętego spokoju będę szukać w przytulnym mansardowym mieszkanku z malowniczą sypialnią i salonem kąpielowym.
– Biorę – powiedziałem.
Pośrednik podskoczył jak rażony prądem i wyczarował pospiesznie druk standardowej umowy, który bez ociągania podpisałem.
***
Przez kilka kolejnych dni oswajałem nowe lokum, starając się raczej dostosować do niego niż odcisnąć na nim swoje piętno. Jedyną zmianą, na jaką sobie pozwoliłem, było ulokowanie niewielkiego biurka z komputerem pod oknem balkonowym. Zabawne, jak drobne szczegóły potrafią determinować ludzkie decyzje. Gdybym nie ujrzał tajemniczych okien naprzeciwko, zapewne nie zdecydowałbym się na wynajęcie tego mieszkania, a to zapewne nie doprowadziłoby do zachwiania porządkiem świata.
Często się zastanawiam co by było, gdyby. Nasz los i suma doświadczeń to wypadkowa chwilowych kaprysów, nie do końca racjonalnych impulsów, a często zwykłych głupot popełnianych ot tak, bez wyraźnego powodu. Moja była żona zawsze się śmiała z tych przemyśleń. Do czasu, gdy głośno przeanalizowałem kilka związków przyczynowo-skutkowych i udowodniłem jej, że gdybym nie zaczął palić papierosów w pierwszej klasie liceum, to nigdy byśmy się nie pobrali. Nie wnikając w szczegóły, pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem po uprawomocnieniu się rozwodu, było zerwanie z nałogiem nikotynowym.
Złego lepiej nie kusić. Drugą rzeczą była przeprowadzka do Warszawy. W poprzednim życiu zgromadziłem niewielką sumę pieniędzy, kilka przydatnych kontaktów i komputer, na którym zamierzałem napisać pierwszą poważną powieść w moim życiu. Mieszkanie opłaciłem za pół roku z góry (ku wyraźnej uciesze pośrednika) i właśnie tyle zamierzałem poświęcić na zmagania z zawodem autora. Do tego czasu buzujący maj przerodzi się w schyłek deszczowej jesieni, a ja spodziewałem się mieć gotowy tekst i pomysł na dalsze życie.
Tymczasem siedziałem od trzech godzin nad klawiaturą, a na biurku stał kubek kompletnie zimnej herbaty. Wbrew wcześniejszym przypuszczeniom, słowa nie potoczyły się lawiną liter. Kotłowały się w głowie i nie miały zamiaru jej opuścić. Górnolotnie rzecz ujmując, dopadła mnie niemoc twórcza. W sypialni boleśnie dawało się odczuć przedburzową duchotę, więc podszedłem do okna balkonowego i otworzyłem je na oścież. Skinąłem głową kopcącemu grubasowi, który najwyraźniej już na stałe przyrósł do balkonowej barierki, i zapatrzyłem się na uginające się pod ołowiem chmur sąsiednie dachy. Okno naprzeciwko było uchylone, a zasłaniająca je wcześniej roleta – do połowy uniesiona. Lub do połowy opuszczona. Jak kto woli.
Zerknąłem na grubasa, ale on, kompletnie niezainteresowany mansardą z naprzeciwka, strzelił niedopałkiem w rzeszę dzieciaków spacerujących po deptaku i wycofał się do swojego mieszkania. Tymczasem w oknie pojawiła się kobieta. Wiotka talia kilka razy mignęła w obrysie okna, a po chwili światło zgasło. Stałem nieporuszony. Nie wiem, skąd to przeświadczenie, ale byłem przekonany, że dopiero teraz, w zapadających ciemnościach, tajemnicza kobieta stanie w oknie i będzie obserwować życie ulicy. Nie było jednak sensu czekać.
Mój oświetlony kinkietami sypialni balkon był niezbyt dyskretnym punktem obserwacyjnym. Wycofałem się do wnętrza i usiadłem przed komputerem. Miałem nadzieję, że blokada twórcza w końcu ustąpi. Miasto oświetliła pierwsza błyskawica, a po chwili nad dachami przetoczył się grzmot. Z niecierpliwością oczekiwałem na burzę, która uwolni mnie z impasu. Ciężko było się przyznać, że dotychczasowe plany twórcze pozostawały mrzonką. Znacznie łatwiej było zwalić niemoc na burzę, niskie ciśnienie, gwałtowne zjawiska pogodowe i – przy odrobinie szczęścia – awarię prądu. Zerknąłem na kubek. Zimna herbata wyglądała wstrętnie. Poczłapałem do lodówki i wyjąłem butelkę whiskey. Mała szklaneczka z pewnością nie zaszkodzi.
Mościłem się właśnie ponownie w fotelu, gdy lunął rzęsisty deszcz i nieomal w tej samej chwili zgasło światło. Czarne niebo rozdarła błyskawica i w jej świetle ujrzałem obramowaną lokami twarz w mansardowym oknie naprzeciwko. Kobieta patrzyła na mnie, choć było to niemożliwe. Przecież moje mieszkanie pogrążyło się w ciemnościach.
Niezupełnie. Komputer nieco przygasił wprawdzie monitor, ale zameldował gotowość działania przez najbliższe czterdzieści sześć minut. W mroku ulicy moja podświetlona niebieskawym światłem twarz musiała być widoczna nawet w oddalonym o trzy kamienice KFC. Kompletnie nie wiedząc, po co to robię, skinąłem głową w stronę zatopionego w ciemności mansardowego okna.
Pamiętacie, jak wspominałem o głupich impulsach, które mają przerażająco duży wpływ na koleje losu?
Pamiętacie.
To uświadomcie sobie jedną rzecz: moje palenie papierosów miało się do ożenku tak, jak tamto skinięcie głową nieznajomej kobiecie do potencjalnej zagłady świata. O tym jednak dowiedziałem się dużo później.

Poddasze 2 - opowiadanie




Moje przemyślenia zaburzyło nieoczekiwane pojawienie się na monitorze zdań. Z pewnością nie były mojego autorstwa.
Zawsze myślałam, że nie ma nic gorszego od strachu. Tego stopniowo narastającego paraliżu wszystkich zmysłów. I punktu kulminacyjnego, w którym panikę od stanu kompletnego zobojętnienia dzieli jeden maleńki krok. Wiem coś o tym. Też byście wiedzieli, gdyby celował w was żołnierz, a nawet nacisnął spust pistoletu. To wtedy nadchodzi zobojętnienie. Ulga właściwie, że już nie ma sensu się bać. Co jednak, gdy pistolet się zacina? Uciekasz w głąb ciemnej bramy i czujesz, jak odzyskujesz strach.
Siedzę na tym poddaszu ponad rok. Z nudów nauczyłam się na pamięć wszystkiego, co wypełnia ten niewielki pokoik. Nie wierzycie? Podłoga: piętnaście desek, sześćdziesiąt siedem sęków w deskach. Ściana z lewej strony: cztery ślady po muchach i rdzawy zaciek w kształcie Afryki. Nie macie pojęcia, ile podróży odbyłem w myślach do najdalszych zakątków Ziemi, ile rozmów przeprowadziłam z ludźmi, których pamięć żyje już wyłącznie w mojej głowie…
Pan Malinowski, mój jedyny łącznik ze światem ludzi, mówi niewiele. Zazwyczaj chrząka na powitanie i wręcza mi paczuszkę z czarnym chlebem. Czasami słoik marmolady. Kiedyś odważyłam się zapytać, czy nie mógłby mi przynieść książki, bo nuda mnie zabija. Odparł sucho, że to nie nuda zabija, ale Niemcy. Zgadzam się z nim, ale co zrobić, gdy impas trwa, a ty czekasz, by coś się w końcu wydarzyło. Powstrzymuję się od krzyku, choć czasem sobie myślę, że nawet odkrycie kryjówki przez Niemców byłoby lepsze od nudy.
Mam jeszcze okno. Gdyby pan Malinowski wiedział, że wyglądam przez nie, chyba by się wściekł i sam zadenuncjował mnie żandarmerii. Naraża dla mnie życie. Nie tylko swoje, ale całej rodziny.
Siedziałem oszołomiony przed monitorem i z niedowierzaniem kręciłem głową w miarę pojawiania się kolejnych słów. Zerknąłem w ciemne okno mansardy naprzeciwko, ale nie odnotowałem nawet najmniejszego ruchu. Co nie było w sumie dziwne – ściana deszczu znacząco ograniczyła widoczność.
Wyglądam przez okno wyłącznie w nocy, więc niewiele ciekawych rzeczy przez nie widzę. Ulica jest uśpiona, trwa godzina policyjna. Zapamiętuję fasady sąsiednich budynków, odgadując przebieg ukrytych w mroku linii dachów. Czasem bardzo ostrożnie wysuwam głowę poza nawis parapetu i oglądam uliczny bruk i szyld zakładu szewskiego. Dzięki temu jestem w stanie wyobrazić sobie dzienny miejski ruch na podstawie docierających do poddasza odgłosów i zapamiętanych obrazów ulicy. Można powiedzieć, że dzień dostarcza mi dźwięku, a noc obrazu. Całość składa się na smakowane ukradkiem życie, które pewnie nigdy nie stanie się moim udziałem.
Czy mam marzenia? Któż ich nie ma? W końcu marzenia i nadzieja umierają ostatnie. O czym marzył mój mały braciszek, zanim umarł na najbardziej popularną, zabójczą mieszankę głodu i tyfusu? A Sara, moja najlepsza przyjaciółka? Kiedyś bez przerwy gadała o przystojnym mężu i dzieciach. Z wypiekami na twarzy szeptała mi na ucho podsłuchane od mężatek relacje z nocy poślubnych. Czy nadal o tym marzyła, gdy gasła na bruku getta po zbiorowym gwałcie dokonanym przez bandę tych cholernych…
Monitor zgasł.
– Nie! Do cholery! Nie teraz! – wyszeptałem.
Komputer był kompletnie głuchy na moje prośby. Bateria całkowicie się wyczerpała. Prądu pewnie nie będzie przez kilka kolejnych godzin. Wyszedłem na balkon prosto w strugi deszczu. Kolejna błyskawica na chwilę rozświetliła okolicę. Okno naprzeciwko było całkowicie zasłonięte roletą. Stałem więc i mokłem dalej. Nie miałem nic lepszego do roboty.
***
Inspektor Mieszko Zawojny miał ciężki poranek.. Ledwie zdążył usnąć po nocnej sesji płaczu ząbkującej córki, gdy z kradzionej drzemki wyrwał go dźwięk służbowego telefonu. Odszukał po omacku aparat i wcisnął guzik połączenia, modląc się w duchu, by nie obudzić dziecka i żony.
– Zawojny, słucham – wyszeptał.
– Bardzo przepraszam, panie inspektorze, że niepokoję, ale coś tu się wydarzyło dziwnego u nas i jakby to powiedzieć… Razem z Sosnkiewiczem żeśmy pomyśleli, że to wykracza poza nasze kompetencje i pojmowanie, a teraz jeszcze ten agent nam się na głowę zwalił i połowa CBŚ tu jedzie …
– Co ty pierdolisz, Waszak? – nie wytrzymał Zawojny. – Co tam się do cholery dzieje?
– No, mamy sześć ofiar śmiertelnych w kwadracie Nowy Świat, Chmielna i Szpitalna, i nie wiadomo, co jest przyczyną zgonów.
– Kto zawiadomił górę?
– No, to myśmy z Sosnkiewiczem uradzili. Dzwoniliśmy do pana, ale pan nie odbierał…
Szlag by trafił. To pewnie wtedy, gdy młoda darła się wniebogłosy. Ząbkujące niemowlę ma moc zagłuszenia nawet syreny strażackiej, nie wspominając o służbowym telefonie.
– Waszak?
– Tak szefie?
– Z nikim nie gadajcie. Czekajcie na mnie. Będę za pół godziny.
***
Z niespokojnego snu wyrwało mnie stłumione przez podwójną barierę szyb wycie syreny policyjnej. Usiadłem i ze zdumieniem zauważyłem, że spałem nago na kanapie w salonie.
Whiskey. Moją pierwszą myślą było, że najwyraźniej wczoraj zachlałem i film mi się urwał. Podniosłem się i poczłapałem do sypialni. Pospieszny rzut oka na biurko zweryfikował podejrzenia. Jedyna wczorajsza szklanka z alkoholem stała praktycznie nietknięta obok klawiatury. Powoli, z ociąganiem, wracały do mnie wydarzenia poprzedniej nocy. Z oddali doszedł mnie szum działającej lodówki, a nad łóżkiem świeciły się kinkiety. Najwyraźniej nad ranem musieli włączyć prąd. Dopadłem do komputera. Czekając na restart systemu, modliłem się w duchu, by wierna maszyna wyświetliła odzyskany po odcięciu zasilania plik tekstowy.
Był.
Dokładnie tak jak wczoraj urywał się w pół słowa. Dzień zachwiał moją wiarą w to, że słowa pojawiły się na ekranie za sprawą jakiejś dziwnej mocy. Z każdą godziną coraz mocniej utwierdzałem się w przekonaniu, że podczas nocnej burzy doświadczyłem nagłego przypływu mocy twórczej. A to, że pisałem jako kobieta? Nigdy nie czułem się kobietą, ale musiał to być najwyraźniej celowy zabieg stylistyczny. Z przyzwyczajenia zerknąłem na mansardowe okno naprzeciwko. Cisza. Brak jakichkolwiek oznak życia.
***
– O pierwszym wypadku powiadomiła o godzinie zero dwadzieścia osiem mieszkanka bloku przy ulicy Szpitalnej 6. – Aspirant Sosnkiewicz poślinił palce i odwrócił kartkę raportu. – O! Mam! Alina Kowalik, lat 67, cierpiąca na bezsenność, wyglądała przez okno i zaobserwowała grupkę młodzieży. Podobno rozrabiali i hałasowali i dlatego obywatelka Kowalik zadzwoniła do nas.
– Sosnkiewicz, tyś na łeb upadł? – zdenerwował się inspektor. – Ty chyba wiesz, ile takich skarg w nocy mamy?
– No tak, panie inspektorze, dużo mamy, ale tym razem w połowie połączenia baba… O sorry szefie… świadek rozdarła się w słuchawkę… znaczy krzyknęła i powiedziała, że właśnie zobaczyła nabitego na pal nastolatka. Reszta towarzystwa z wrzaskiem uciekła z miejsca zdarzenia. Tak powiedziała obywatelka Kowalik.
– Na pal?
– No tak. Tak właśnie powiedziała i na miejscu zdarzenia rzeczywiście znaleźliśmy przedziurkowanego gnojka.
– Przedziurkowanego? – sapnął Zawojny.
– No tak, szefie! Niby nadziany na pal, ale pala nie było. W promieniu kilkuset metrów nie odnaleźliśmy pasującego do zdarzenia narzędzia zbrodni.
– Inne ofiary?...
– Młoda kobieta ze zmiażdżonymi nogami i bardzo dziwny wypadek samochodowy…
– Wypadek to nie nasza brocha chyba, tylko drogówki.
– Tak też pomyślałem, ale jak chłopaki z drogówki zadzwonili i prawie płakali, żeby ktoś ze śledczej ich wsparł, to Waszak wsiadł w radiowóz i pojechał. Tu ma szef raport z przesłuchania obywatelki Kowalik. – Podwładny wręczył mu teczkę i ewidentnie miał zamiar ulotnić się z komisariatu.
– Stój! – osadził go w korytarzu zwierzchnik. – A kobieta ze zmiażdżonymi nogami?
– Według dokumentów Natasza Gołubiewa, Rosjanka. Pielęgniarka w pobliskim szpitalu rejonowym.
– I co z nią?
– Znaleziona u wylotu Nowego Światu. Nogi do kolan wyglądały jak, za przeproszeniem, rąbanka u rzeźnika.
– Przejechało ją coś?
– Nie wiemy, szefie. Wykrwawioną denatkę znalazł o piątej szesnaście stróż kamienicy przy Chmielnej 10.
Inspektor potarł dłońmi skronie i ciężko westchnął. Było nieomal pewne, że górka już się zaopiekowała Rosjanką i nabitym na niewidoczny pal nastolatkiem.
– Dawno Waszak wyjechał do wypadku? – zapytał aspiranta.
– Będzie koło godziny, szefie.
– Jedziemy! Jest szansa, że drogówka jeszcze wszystkich śladów nie zadeptała.
– Ale szefie! Ja już do domu miałem…
– Nadgodziny polecą, nie martw się, Sosnkiewicz.
– Taaa… A wyrównanie albo odbiór to na świętego nigdy…
Warszawa o siódmej rano budziła się z pomrukiem tysięcy silników samochodowych. Radiowóz przemknął do Śródmieścia dosłownie kilka minut przed porannym paraliżem całego miasta. U zbiegu Szpitalnej i Chmielnej leżał wrak samochodu. Jego przód był całkowicie skasowany, jak po zderzeniu czołowym przy dużej prędkości. Wokół krążyli funkcjonariusze drogówki. Ciała właśnie pakowano do foliowych worków. Waszak zobaczył inspektora i natychmiast podszedł.
– Dzień dobry, szefie. Choć dla nich chyba dobry nie był ….
– Waszak, weź no mi powiedz, o co tu chodzi? Dlaczego drogówka do nas dzwoniła?
– Rady sobie dać nie mogli, to zadzwonili – wzruszył ramionami Waszak.
– Co tu się właściwie wydarzyło?
– Pojazd z prędkością ponad siedemdziesiąt na godzinę zderzył się z czymś czołowo.
– No… pewnie z drzewem albo ścianą, skoro nie z innym pojazdem?
– No, niby tak, szefie, ale to nie jest do końca takie proste.
– Bo?
– Bo cokolwiek to było, to już zniknęło albo stało się niewidzialne. Na zderzaku znaleźliśmy ślady zielonej farby.
Inspektor rozejrzał się bacznie dookoła. Jak okiem sięgnąć, nigdzie nie było widać niczego pomalowanego na zielono.

Poddasze 3 - opowiadanie





Przez trzy kolejne dni nic się nie wydarzyło. Siedziałem przed komputerem, próbując kontynuować pracę nad tekstem, jednak każdy wyraz, ba, nawet każda dopisana litera kompletnie nie pasowała do całości. Kasowałem ze złością ciągi zdań, by z nadzieją dopisywać kolejne, ale wszystko na nic. Pogrążałem się we frustracji. W piątek wieczorem zatrzasnąłem z furią laptopa i postanowiłem wyjść na spacer. Może widok ludzi podziała na mnie stymulująco.
Na ruchliwą uliczkę spływał powoli zmierzch. Przechodnie pędzili w sobie tylko znanym celu i kierunku. Stanąłem i przymknąłem oczy. Ludzki strumień opływał mnie obojętnie. Ciekawe, co musiałbym zrobić, żeby ktokolwiek mnie zauważył?
Zgodnie z moimi przypuszczeniami do znajdującego się rzekomo tuż obok parku musiałem maszerować szybkim krokiem przez dobre piętnaście minut. Spacer dobrze mi zrobił. Rześkie powietrze wygładziło nieco wzburzony nurt myśli i na większość spraw spojrzałem z pewnym optymizmem. Założyłem, że wszyscy – zwłaszcza początkujący – pisarze muszą mieć okresy załamania wiary we własne możliwości. Wena wróci. Z pewnością.
Przez godzinę krążyłem zamyślony po parkowych alejkach. Zmierzch przeszedł w ciepły, wiosenny wieczór, a wokół zapłonęły stylowe latarnie.
Alejka opustoszała. Byłem obecnie jedynym amatorem spacerów. Postanowiłem wracać do domu. Park położony na zboczu pagórka zmusił mnie do szybkiego marszu pod górę. Z tej perspektywy szereg kamienic, w której znajdowało się moje mieszkanie, był wyraźnie widoczny ponad wierzchołkami rozłożystych klonów. Szereg domów z przeciwnej strony ulicy wznosił się ukośnie po prawej stronie, eksponując podświetlone płaszczyzny okien. Co ciekawe, w miejscu, w którym spodziewałem się zobaczyć budynek z tajemniczym mansardowym oknem, ziała czarna pustka. W pierwszej chwili założyłem, że dziwnym zbiegiem okoliczności światła we wszystkich oknach są pogaszone i przez to budynek stał się całkowicie niewidoczny. Im wyżej się jednak wspinałem tym bardziej stawało się oczywiste, że żadnego budynku nie ma.
Kompletnie ogłupiały, przyspieszyłem kroku, i po krótkim marszu wszedłem w moją uliczkę. Wszystko wyglądało normalnie. Dołem ciągnęły się rzęsiście oświetlone sklepy i kawiarnie. Pomiędzy rabatami kwiatów snuli się turyści i znudzona młodzież. Stanąłem naprzeciwko miejsca, w którym jeszcze kilka godzin temu istniała kamienica z mansardowym oknem. W tej chwili nie było tam zupełnie niczego, jedynie przesmyk wiodący do położonych nieco w głębi domów. Odwróciłem się na pięcie i pomaszerowałem w stronę wejścia do klatki schodowej w mojej kamienicy. Zaczynałem poważnie obawiać się o swoje zdrowie psychiczne.
Wspiąłem się po gładkich marmurowych schodach na ostatnie piętro i niezdecydowany stanąłem przed drzwiami swojego mieszkania. Nie wiem, czego się obawiałem. Może tego, że zniknie jak sąsiednia kamienica? Gdy w końcu odważyłem się przekręcić klucz w zamku, odetchnąłem z ulgą i wszedłem do środka. Tu wszystko było na swoim miejscu. Nie tracąc czasu na zdejmowanie butów, poszedłem do sypialni. Już w progu zauważyłem, że kamienica, której wcześniej nie było, stoi sobie spokojnie tam, gdzie widziałem ją wcześniej. Zakręciło mi się w głowie i usiadłem na skraju łóżka, nie spuszczając oczu z dziwnego domu.
Dopiero teraz zacząłem mu się baczniej przyglądać. Wcześniej zaprzątało mnie wyłącznie małe okno poddasza, ale teraz lustrowałem gorączkowo całą fasadę. Już na pierwszy rzut oka widać było, że jest bardziej zaniedbana niż jej sąsiadki. Na wysokości drugiego piętra po poszarzałym tynku ciągnęła się czarna smuga – najwyraźniej pamiątka po jakimś pożarze. Wszystkie okna były szczelnie pozasłaniane kotarami, a na dole budynku nie było żadnych sklepów ani punktów usługowych. Obok drewnianych drzwi, zapewne wiodących na klatkę schodową, widniał ciąg zwyczajnych okien. Widocznie uchował się tam jakiś lokator. Desperat, którego właściciel kamienicy nie mógł usunąć, tracąc tym samym profity z zamiany parteru na lokal usługowy.
Nie dane mi było jednak dłużej się tym zajmować. Komputer ożył i samowolnie otworzył kolejny plik tekstowy. Pusty. Po chwili zaczęły się w nim pojawiać ciągi liter.
Dzisiaj mija równe trzynaście miesięcy mojej niewoli na strychu. Pan Malinowski pewnie nazwałby mnie niewdzięcznicą, gdyby usłyszał te słowa, ale jestem przekonana, że nie wie, jak to jest: siedzieć w maleńkim pokoiku na poddaszu przez tak długi czas, bez kontaktu z ludźmi i bez możliwości wyjścia choćby na chwilę. Ileż bym dała, by poczuć wiosenne krople deszczu na twarzy!
Kradzione życie zza rolety już mi nie wystarcza, a i z pewnością nie jest bezpieczne. Chyba popadam w obłęd. Wczoraj spoglądałam na ulicę, która w jednej chwili zmieniła się na moich oczach. Zrobiło się bardzo jasno pomimo nocy, a czynszówki zalśniły mrugającymi światłami we wszystkich kolorach tęczy. Przez chwilę wydawało mi się, że środkiem biegnie grupa kolorowo odzianych istot, ale zaraz dziwny obraz zasnuł się mgłą i więcej nie wrócił.
– Jezu! – wrzasnąłem i odepchnąłem krzesło od biurka.
***
– Cóż, nie jest dobrze! – zawyrokował agent Jąderko po raz trzeci i pogładził się po łysinie, nie przerywając spaceru po gabinecie inspektora Zawojnego.
O tym, że dobrze nie jest, Zawojny doskonale wiedział sam. Sześć trupów – efekt niewyjaśnionych wydarzeń poprzedniej nocy – jeszcze dobrze nie ostygło, a już mieli kolejne ciała.
– Co pan o tym wszystkim myśli? – zapytał dyplomatycznie.
– Drogi panie inspektorze! Są na świecie rzeczy, które nam się nie śniły – westchnął filozoficznie Jąderko. – No, może nie nam, ale wam – dodał po chwili namysłu.
– Jak mam to rozumieć? – zapytał inspektor, bez powodzenia starając się stłumić irytację.
– Podejrzewam, że mamy tu do czynienia z nałożeniem się czasoprzestrzeni.
– Słucham?!
– Jakby to panu prosto wyjaśnić … – Agenta najwyraźniej bawiła sytuacja. – Mamy fragmenty ciał i, jak wykazała analiza, strzępy mundurów z czasów drugiej wojny światowej. Gdybym miał się zakładać, to chłopaki mieli niezłego pecha. Jechali sobie spokojnie Traktem Królewskim w 1941 albo może 1942 roku i nagle trafili do dziury czasowej. Wyskoczyli w 2011. Pewnie uznaliby to za chwilową ułudę, ale w miejscu, w którym w 1941 droga biegła prosto, w naszych czasach coś im stanęło na drodze i była to wiadoma budka z kebabami.
– Pan jest szalony! – szepnął Zawojny.
– Drogi kolego – uśmiechnął się z wyższością Jąderko. – Z chęcią posłucham racjonalnego i bardziej wiarygodnego wyjaśnienia.
– A wypadek na Szpitalnej? A wbity na pal chłopak? Albo Rosjanka ze zmiażdżonymi nogami?
– Drogi inspektorze! Przecież to proste. Niech pan sobie z łaski swojej wyobrazi, że idzie pan ulicą i nagle na rzeczywistość z 2011 roku nakłada się materialny obraz tego samego miejsca sprzed sześćdziesięciu lat. Nie wie pan dokładnie, co tam było, prawda?
– Nadal nie rozumiem …
– Chłopak miał pecha stanąć w miejscu, w którym w tamtej rzeczywistości stał jakiś metalowy słup lub maszt. Wizja minęła, maszt zniknął, ale śmiercionośne skutki pozostały. Skoda prawdopodobnie wbiła się w niemiecki pojazd opancerzony, sądząc po kolorze farby na zderzaku.
– A pielęgniarka?
– Nierówności terenu.
– Słucham?
– W miejscu, w którym odnaleziono ciało, w czasach okupacji była betonowa zapora. Niewysoka. Taka do kolan …
– Skąd…
– Skąd wiem? Wystarczy prześledzić zdjęcia ulicy z tamtego okresu.
W pokoju zapadła cisza, zakłócona jedynie miarowym szumem komputera. Zawojny zerknął przez okno na zalaną światłem latarni ulicę i przez chwilę wyobrażał sobie, że jej środkiem jedzie kolumna niemieckich czołgów i wozów opancerzonych.
– Skąd to się wzięło? – szepnął bezradnie.
– To nigdy nie jest do końca wiadome.
– Chce pan powiedzieć, że w przeszłości zdarzały się podobne wypadki?!
– Zgadza się, choć nigdy na taką skalę. I co ciekawe, zjawisko zatacza coraz szersze kręgi. Wczoraj był to rejon ulic Chmielnej i Szpitalnej, a dzisiaj mamy przypadki z Traktu Królewskiego i z okolic Placu Defilad. Siła, która utrzymuje tunel czasowy, potęguje się z każdą chwilą. Jeśli jej nie powstrzymamy, to rzeczywistości będą się nakładać na coraz większych obszarach i materializujące się obiekty z tamtych lat będą zagrażały całej ludności.
– Możemy coś z tym zrobić?
– Prywatnie czy oficjalnie?
– Prywatnie.
– Niech pan odeśle rodzinę jak najdalej od Warszawy. Na kilka dni powinno wystarczyć.
– A oficjalnie?
– Prowadzimy śledztwo.
Agent Jąderko skinął głową inspektorowi i skierował się w stronę drzwi wyjściowych. Zawojny tkwił nieporuszony za biurkiem i stukał palcami w blat.
– Widzę w tym pewną nieścisłość – odezwał się do pleców agenta.
– To znaczy?
– Skoro we wszystkich przypadkach ofiary pochodzą z naszych czasów, a rzeczy, które je zabiły, znikają w przeszłości, to skąd trupy Niemców?
– Bardzo dobre pytanie, inspektorze. Nieoficjalnie odpowiedziałbym, że to świadczy o generowaniu anomalii jednocześnie tam i u nas.
– I co to oznacza dla nas?
– Z pewnością to, że zjawisko się nasili. Chyba że uda się ustalić źródło po naszej stronie i zdusić w zarodku.
Agent skinął głową Zawojnemu i opuścił gabinet.
***
Zaglądaliście kiedyś do Narodowego Archiwum Cyfrowego? Pewnie nie, a wielka szkoda. Już na wstępie zdumiałaby was dokumentacja zdjęciowa dotycząca warszawskich basenów. Puszycie się i wstrząsacie piórkami nad minioną ciemnotą? Daj wam, obecny rządzie, równie zjawiskowy basen jak przedwojenne cudeńko z Łazienkowskiej. Nie o tym jednak chciałem pisać.
Prześledziłem wszystkie dostępne materiały, odbyłem pielgrzymki do bibliotek i wysłałem pytania do instytutów historycznych wszystkich uczelni. Nikt nie udzielił mi informacji o stojących naprzeciwko mojego oknach kamienicach. Może kiedyś miały inne numery?
Krążyłem po mieszkaniu jak lew po klatce i co chwilę wychodziłem na balkon. Kamienica z mansardowym oknem stała sobie spokojnie i wyglądała złowieszczo normalnie. Parę razy skinąłem głową grubasowi, który ponownie przyrósł do barierki i pstrykał niedopałkami za balustradę. Jak zwykle nie zwrócił na mnie uwagi .
Ogarnęła mnie nowa obsesja. Przez całą dobę miałem włączony komputer i potrafiłem nawet kilka razy w nocy sprawdzać, czy Żydówka nie stworzyła nowego pliku tekstowego. Nic takiego jednak nie nastąpiło.
Nie próbowałem dopisywać czegokolwiek do tekstu. Już wcześniej się przekonałem, że cudze ciągi liter nie akceptują intruzów. Usiadłem jednak przed monitorem i od niechcenia gładziłem wypukłości klawiatury.
Jesteś tam? – napisałem pytanie w pliku z relacją wizji ulicy Chmielnej z XXI wieku. Nie spodziewałem się odpowiedzi. Musiałem coś zrobić z palcami. Obwiodłem palcem wskazującym spację i zapatrzyłem się w okno balkonowe.
Jestem – rozbłysnął ekran.
– Jezu – wyszeptałem – Co tu się do cholery dzieje?
Wszystko jest w porządku – zamigotał komputer.
Podniosłem się niezgrabnie z podłogi i położyłem drżące palce na klawiaturze.
Kim jesteś? – napisałem.
Nie wiem.
Słyszysz moje myśli i mnie widzisz! – wystukałem gorączkowo.
Przepraszam.
Jak to możliwe?
Nie wiem.
CZEGO ODE MNIE CHCESZ???? – wystukałem capsem, nie mając specjalnie złudzeń, że moja rozmówczyni zrozumie pisany krzyk.
Niczego.
Masz komputer? Jak się ze mną komunikujesz?
CO NIBY MAM MIEĆ?
Przynajmniej była pojętna i załapała niuanse konwersacji obecnych czasów.
Nieważne. Powiedz, jak się ze mną łączysz.
Śnię. Śnisz mi się. Chyba.
Kim jesteś? – ponowiłem.
Nie wiem tak naprawdę. Śnię chyba.
Piszesz książkę? – zaryzykowałem pytanie.
ŚLEDZISZ MNIE?
Nie, nie śledzę. Po prostu… Nie wiem, jak to wyjaśnić, ale ja też widzę twoje myśli, tylko na moim… Na takiej jakby maszynie do pisania.
Jak to możliwe?!
Nie wiem, nie umiem tego wyjaśnić. Tak samo jak ty nie umiesz mi powiedzieć, jak czytasz moje myśli. Może to faktycznie jest jakiś dziwny sen?
Nie piszę książki ani wspomnień. Nie mam na czym. Układam sobie zdania w głowie i powtarzam do znudzenia, by zapamiętać. Kiedyś, jeśli dane mi będzie przeżyć, spiszę to wszystko na papierze. Choć właściwie to nie wiem po co. Ostatnio zbyt wielu ciekawych wydarzeń nie było w moim życiu.
Piszesz świetnie. ­– Wyplułem to zdanie jak gorzką pigułę i z zazdrością.
I tak nic z tego nie pozostanie. Czuję, że nie przeżyję tej cholernej wojny.
Nie mów tak.
Kiedy to prawda! Żal mi jedynie pamięci tych wszystkich, którzy teraz żyją już tylko w mojej głowie.
Pisałem Ci, że twoje myśli zapisują się na mojej maszynie? Możemy spisać całą książkę. Przechowam ją do czasu, gdy będziesz wolna.
Nigdy nie będę wolna. Ale dobrze, zgadzam się. Obiecasz, że pokażesz moje zapiski innym ludziom?
Tak.
Czy obiecasz mi, że gdy wojna się skończy, ogłosisz światu nazwiska tych wszystkich zbrodniarzy z getta?
Tak, obiecuję ci to.
A potem słowa popłynęły świetlistą strugą do edytora tekstowego. Chłonąłem całym sobą przerażającą opowieść żydowskiej pisarki. Dzień przerodził się w wieczór, a wieczór w noc. Tekst spływał nieprzerwanie jeszcze przez wiele godzin.